niedziela, 27 listopada 2011

Marzenia


Od jakiegoś czasu dwie sprawy zaprzątają moje myśli.

Stereotypy i marzenia.
O obu mówiła na czwartkowym spotkaniu w Empiku Martyna Wojciechowska, niezwykła kobieta, której dziecięcym marzeniem było zostać kierowcą rajdowym. I której się to udało, wbrew stereotypom.
Czapki z głów. 

O stereotypach jeszcze kiedyś będzie.
Dzisiaj - o marzeniach :-) Oraz o o Peru, które odwiedziłam w czerwcu 2009 r.

Jakie były moje dziecięce marzenia? Po pierwsze, chciałam zostać nauczycielką. Po drugie, detektywem. Nie jestem ani jednym, ani drugim. Inne rzeczy stały się ważniejsze, niż marzenia.

Myślę sobie, że to wielki dar mieć marzenia, pozwolić sobie na nie i je realizować.
Bo...

Są różne światy. Świat pięciogwiazdkowych hoteli, z łazienkami wielkości mojego mieszkania, z widokiem na morze, góry, jezioro, dachy Paryża, i tak dalej. Lub świat hosteli, w których po skrzypiących deskach szurają zakurzone buty,  bez widoku w ogóle. Zamieszkują je turyści, mający dość pieniędzy, by móc podróżować do dalekich krajów.

Jest jeszcze świat „miejscowych”. Tych, którym się poszczęściło, skończyli szkoły i zajmują się obsługą turystów jako przewodnicy, kierowcy, kucharze, właściciele pensjonatów i hoteli. Pracują ciężko, wciąż pokazując turystom te same miejsca. Oczekuje się od nich entuzjazmu, ognia w oku, pasji, autentyczności.

Jeśli mają jeszcze do tego dość wrażliwości, opowiedzą o tych, którzy szczęścia mieli mniej. Że ci mężczyźni na rogu ulicy w Arequipie czekają, aż pojawi się ktoś, kto wynajmie ich na jeden chociaż dzień, za jedną nędzną dniówkę (oficjalnie stopa bezrobocia w Peru w 2009 r wynosiła ok. 8%, ciekawe, prawda?). Że wciąż jeszcze wysoko w górach mieszkają rodziny, które nie posyłają dzieci do szkoły, bo jest za daleko. Że dawanie napotkanym na szlaku dzieciom chleba jest tak naprawdę bez sensu, bo uczy je żebrania, a nie zmienia w ogóle ich sytuacji.

I opowiedzą historię Angela, gdy turysta będzie równie wrażliwy jak Kartezjusz, i zapyta, kim jest ten dzieciak, który pomaga obsłudze trekkingu rozstawiać namioty, rozpalać ognisko, nosić wodę ze strumienia.

Angel miał wtedy, w 2009 roku, 13 lat. Mało się odzywał, chował się w cieniu. Czasami tylko można było uchwycić jego uważny wzrok.

To był już czwarty rok, odkąd rodzice oddali go na służbę do obcych ludzi, bo nie mogli wyżywić swoich dzieci.

Angel nie chodził do szkoły. Biuro Colca Trek zawsze wynajmowało go do pomocy, gdy organizowało trekking w Wąwozie Cotahuasi. Płacili bezpośrednio Angelowi, a nie jego „panu”, mając nadzieję, że tym sposobem choć trochę pomogą chłopakowi.

Dla nas było to rozdzierające. Jak czuje się dziecko oddane obcym przez swoich rodziców? A rodzice?
A może w świecie, gdzie ważne jest przetrwanie, takie rozterki schodzą na dalszy plan?

Wcześniej tego dnia rozmawiałam z Honorio, chłopakiem niespełna 20-letnim, również zatrudnionym do pomocy przez Colca Trek. Honorio najwyraźniej pochodził z zamożniejszej niż Angel rodziny, uczył się w szkole rolniczej, chciał kiedyś mieć własne gospodarstwo i kupić krowę, a może nawet dwie – nawiasem mówiąc, krowa w Peru niewiele wówczas była tańsza, niż w Polsce.
Honorio miał głowę uniesioną do góry, uśmiech na twarzy i bez kompleksów rozmawiał z turystami.

Honorio miał marzenie.

Czy Angel mógł sobie na nie pozwolić?

A czy Wy macie swoje marzenia?
 

sobota, 26 listopada 2011

El dulce de leche

Jak kot wygrzewam się, na kanapie z laptopem. Sprawdziłam już co miałam sprawdzić, pośmiałam się z tego, z czego mogłam.

Czas na następny post.
Trzy lata temu mniej więcej o tej samej porze roku dostałam od kolegi płytę Tryo, jednego z moich ulubionych zespołów.

I nagle słyszę:
 

Słuchałam tej piosenki, wzruszając się coraz bardziej...  El dulce de leche, Andy, Pinochet, pałac Allende....
To chyba nie... to chyba nie jest o Chile???

Google, google, szybko.

I już wiem.
Piosenka opowiada historię perkusisty grupy, Daniela "Danielito" Bravo. Urodzony w Santiago de Chile w 1973 r, na miesiąc przed zamachem stanu Pinocheta, mając 9 lat wraz z rodzicami wyjechał do Francji, gdzie przyznano im status uchodźców politycznych.
Po dwudziestu latach od przybycia do Francji Danielito podjął starania o uzyskanie obywatelstwa francuskiego. Trwały one 5 lat.

Dopiero naturalizacja pozwoliła mu odwiedzić Chile - już z paszportem francuskim.

Historia jedna z wielu. Setki tysięcy Chilijczyków opuściły kraj w trakcie dyktatury Pinocheta. Niektórym prawdopodobnie udało się odwiedzić kraj po latach, może nawet wrócić.
Czy dulce de leche smakowało im tak samo, jak w dzieciństwie? Jakie uczucia wywołał w nich widok Pałacu Allende? Czy Plaza de las Armas wciąż wyglada tak samo w promieniach zachodzącego słońca?

Dla mnie, która nie spędziła poza Polską dłużej, niż rok, jest to trudne do wyobrażenia. Może jest to tak, jak wrócić do domu babci po latach i poczuć zapach siana w stodole? Pójść na górkę, na której zbierało się kamienie?
Tylko mnie nikt nie zmuszał do wyjazdu.
Więc nie wiem, jak to jest. Jak to jest, nie móc wrócić tam, gdzie zostały korzenie. Nie być obywatelem kraju, gdzie się żyje, pracuje, płaci podatki.
A potem przyjechać już jako obywatel innego kraju w odwiedziny. 
Być pomiędzy?

W teledysku - Valparaiso.
Tekst francuski można znaleźć tutaj
Wklejam też moje robocze tłumaczenie.

El dulce de leche
Nie miał pojęcia,
Nie zdawał sobie sprawy
Jak bardzo mu brakowało
kraju dzieciństwa
Kordyliery Andów,
ptaszków z papieru
zapachu wędzonego mięsa,
dulce de leche

Nie zdawał sobie sprawy,
powiedzmy, to było nieuświadomione
Jak wiele go kosztowało
bycie zablokowanym we Francji
Wrócić do kraju,
zapachu orchidei
czas nie zabrał
el dulce de leche

Trzeba kontynuować drogę,
Stać się Francuzem – niech kosztuje, ile musi
Znalazłszy schronienie w szufladzie,
Spędzamy czas, mamy nadzieję
Czy to jest bycie Francuzem, wątpię

Nie miał pojęcia,
Nie zdawał sobie sprawy
Jak silne pozostają ślad
Ran z dzieciństwa
Łza w Paryżu
Róża dla Pinocheta
Czas nie zmiótł
Pałacu Allende

Jak się uśmiechał
Mówiąc o Francji
Opowiadał swoje życie
Lata milczenia
Pergole w kwiatach
Krew w bruku
Wyjazd w dal
El dulce de leche

Trzeba kontynuować drogę,
Stać się Francuzem – niech kosztuje, ile musi
Znalazłszy schronienie w szufladzie,
Spędzamy czas, mamy nadzieję
Czy to jest bycie Francuzem, wątpię

Nie zdawał sobie sprawy
Ale nigdy wystarczająco
Nie można sobie wyobrazić
Ścieżki wędrowca
Trzymając jego dłoń
hej przyjacielu, tu jesteśmy!
Rodzina, kumple
El dulce de leche

Trzeba kontynuować drogę,
Stać się Francuzem – niech kosztuje, ile musi
Znalazłszy schronienie w szufladzie,
Spędzamy czas, mamy nadzieję
Czy to jest bycie Francuzem, wątpię

czwartek, 24 listopada 2011

Latinamerica es un potente corazon* - Valpo cz. 2

*Ameryka Łacińska jest potężnym sercem - cytat z piosenki Sol y Lluvia


Życie się rozpędza, myśl goni myśl, pomysł pomysł.... aż chwilami boję się, że moja głowa tego nie pomieści.

A tu jeszcze czekają rzeczy przeszłe, które chciałam opisać.

Skup się, dziewczyno.

Valpo ciąg dalszy.

Podobno jak się czegoś człowiek boi, to na pewno się to wydarzy. Tutaj pisałam, że po kradzieży aparatu w każdym człowieku na ulicy widziałam złodzieja...

Tymczasem zaopiekował się nami Gonzalo, nieśmiały latin lover, brat właściciela hostelu. Oprowadził nas po wzgórzach Valparaiso, barach, które warto znać. Zabrał na targ, gdzie kupiliśmy  nadpsutą rybę, by ją potem wspólnie przyrządzić i zjeść razem z jego bratem, bratową, bratankiem i mamą.

Nadszedł ostatni wieczór naszego pobytu w Valparaiso - poszliśmy z Gonzalo do baru La Playa.  Na początek występowały "młode talenty". Po zakończeniu tych prezentacji z głośnika gruchnęło to:


To była niesamowita chwila. Adios, General. Ciarki na plecach.

Wszyscy w barze śpiewali.

To był pierwszy wieczór naszego wyjazdu, kiedy poczułam, jak silne jest wspomnienie tego, co zdarzyło się podczas reżimu Pinocheta. Wyruszając do Chile zastanawiałyśmy się z Kartezjusz, czy ślady przeszłości będa widoczne. Muszę powiedzieć, że z perspektywy "zwykłego turysty" nie były, jeśli nie licząc płytek z brązu z nazwiskami ofiar reżimu, umieszczonych w bruku w jednej z ulic Santiago, widoczne.

Tu jednak historia nas dosięgła. Bar pełen ludzi, śpiewających gromko "Adios General".
Kiedy później piłyśmy z trzema fantastycznymi studentkami przemycone przez nich do baru wino ze zmiksowanymi truskawkami (tak, wiem, nie przyjmuje się drinków od nieznajomych...), dotknęłyśmy tej historii nieco bliżej. Jak zawsze, to nie tylko ci, co ucierpieli bezpośrednio w czasie wojny, opresji są ofiarami. Również ich dzieci cierpią - tak jak jedna z pięknych dziewczyn, której represje polityczne zabrały ojca.
Życie na szczęście toczy się dalej i mam nadzieję, że Vicky odnajdzie swoją drogę. Póki co, próbuje ukończyć studia, co uniemożliwia jej chaos w chilijskim systemie edukacji.

Ale wieczór rozwijał się dalej. Piłyśmy, tańczyłyśmy i bratałyśmy się z Chilijczykami.

Pod koniec wieczoru zorientowałam się, że... nie mam torebki.
Przez chwilę wystraszyłam się, że miałam w niej paszport - i odstawiłam pokazową scenę histerii, żywcem z telenoweli południowoamerykańskiej. Przyznam sie, że było to nawet przyjemnie. 6 osób stało nade mną, próbując mnie pocieszyć i uspokoić. A ja nieźle dawałam czadu, wykorzystując podświadomie sytuację, że mogę dac upust emocjom.

Ruszyliśmy z powrotem do hostelu - Kartezjusz, Gonzalo, trzy studentki i ja. Jedną taksówką. Na miejscu okazało się, że mam paszport, straciłam tylko kartę kredytową i dwóch łysych. (Łysy - banknot 10000 pesos, z wizerunkiem owłosionego inaczej bohatera; ponieważ łysina jest w Chile rzadkością, wydało nam się oczywiste, że zdobi banknot o dość wysokim nominale).
Nastąpiły wyrazy ulgi, zapewnienia o dozgonnej przyjaźni, wymiana adresów e-mail, pożegnanie ze studentkami.

Ponieważ była już 4 rano, uznałyśmy z Kartezjusz, że nie ma sensu kłaść się spać. Zostałyśmy jeszcze w kuchni z Gonzalo.

To była fajna chwila, z takim poczuciem, że na końcu świata zawiązała się przyjaźń.

A mnie chwycił głód przeokropny. Lodówka świeciła tylko, a ja miałam ochotę na mięso..... Gonzalo jak prawdziwy dżentelmen wyszarpał z zamrażalnika trwardą jak serce lichwiarza wołowinę i ugotował ją dla mnie.
Nigdy nie róbcie tego w domu. 
Wprawdzie po nadpsutej rybie czułam, że nie mam nic do stracenia, i bohatersko przełknęłam dwa kawałki mięsa, które udało mi się odpiłować.Ale droga tych kawałków przez mój przełyk i dalej była powolna i bolesna. Kartezjusz to widziała.

I taki był ostatni wieczór mojej pierwszej podróży po Chile.
Znów emocje, znów ludzie.

Znów mnie okradziono, ale znów tylko "trochę". Znów miałam szczęście.
I tym razem już nauczyłam się :-) że pilnuje się swoich rzeczy :-) ciekawe, na jak długo wystarczy mi tej nauczki.

Valpo, te amo.

zdj. Paweł Suchecki

środa, 16 listopada 2011

Valpo, te amo (cz. 1)

Dzisiaj będzie o Valparaiso. W skrócie Valpo.

Valparaiso to miasto portowe.

Jest ruchliwe, tętniące życiem, chaotyczne.
Jest pełne studentów i artystów, świetnych kafejek i barów.
Jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pięknie położone na wzgórzach wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, porośniętych domkami obitymi kolorową blachą. I pełne niesamowitych murali, o których  ciekawie pisze Aleksandra Pluta na swoim blogu Mi Chile querido.

Valpo to miasto portowe, i może dlatego jest też miastem złodziei.

Valpo zaskoczyło nas, mnie i Kartezjusz, już na starcie, w osobie natrętnej naganiaczki. Dałyśmy się złapać.
Pierwszy hostel, do którego nas zaprowadziła, „tylko 5 minut pieszo stąd”, okazał się niewypałem. Następne południowoamerykańskie „5 minut stąd”, kiedy wściekłe na swoją naiwność już przestałyśmy się do siebie odzywać,  skapitulowałyśmy i zostałyśmy u Mario, mimo że hostel nie był niczym specjalnym.

Ale czasami rzeczy z pozoru nieciekawe mają drugie dno. 

Wyruszyłyśmy na spacer. Właściwie nie przypominam sobie, jakie zrobiło na mnie wrażenie. Pamięć nie zachowała zbyt wielu szczegółów.

Pospacerowałyśmy po porcie, potem poszłyśmy na targ w pobliżu. Okolica była już na pierwszy rzut oka nieco szemrana.

Na targu jedna z przekupek ostrzegała nas przed złodziejami, więc przystanęłyśmy, żeby schować zakupy Kartezjusz do plecaka.
Nagle usłyszałam wrzask Kartezjusz, niewiarygodnie głośny, jak na jej 50 kilo żywej wagi.
Spakowałam plecak, Kartezjusz już biegła, krzycząc „złodziej”. Dołączyłam do niej po angielsku. Tzn. krzyczałam po angielsku, a biegłam zwyczajnie, po ludzku.
Złodzieja oczywiście nie złapałyśmy, nawrzeszczałam za to na pierwszego lepszego faceta na ulicy, żądając, by oddał mi aparat.
Nasza pogoń była lekko absurdalna – nawet we dwie, niekoniecznie dałybyśmy sobie radę z rabusiem, choć Kartezjusz z żalem potem mówiła „szkoda, że go nie kopałam, może nie wyrwałby mi aparatu z ręki”.

Pamiętam, że ludzie na ulicy nie byli chętni pomóc nam w jakikolwiek sposób, oprócz mężczyzny, który wychylił się ze swego zakładu. Zaprosił nas do środka. Mimo szoku z powodu kradzieży, podobało mi się – był to zakład produkujący liny okrętowe, sieci rybackie i temu podobne rzeczy.
Mężczyzna był bardzo miły, wezwał policję, pozwolił nam zaczekać.
Trochę pogadaliśmy o życiu, ja się jemu kojarzyłam z jego córką, tylko „ona jest starsza” (miała tyle samo lat, co ja), on mi z ojcem, „tylko jest młodszy” (a rzeczywiście był w wieku mojego ojca).
Kiedy „skończył” nam się hiszpański (naprawdę niewiele wtedy potrafiłyśmy powiedzieć), przeszedł na płynny angielski – jak nam powiedział, przez kilka lat mieszkał w USA, pracował tam nawet na lotniskowcach. Być może dlatego osiedlił się potem w Valparaiso – żeby być blisko morza.

Policjanci zaprosili nas do okratowanej furgonetki, i zawieźli na komisariat. Potem zeznałam, co mogłam, panowie dodali trochę kolorytu, gdzie mój język giętki (hiszpański) nie dał rady powiedzieć wszystkiego. Trochę się też pośmialiśmy, kiedy pytana o wiek, odpowiedziałam „panna”.
Z komisariatu pamiętam jeszcze plakaty dotyczące przemocy w rodzinie i kobiecy krzyk – wyobraźnia podsuwała różne obrazy.
Oraz to, że strasznie chciałyśmy tam sobie zrobić zdjęcie - w końcu chyba na komisariacie by nam aparatu nie ukradli, hm? 

Źle się czułam tego dnia na ulicach Valparaiso. Ja, blondynka na ulicy, wokół same ciemne gęby. To który nas teraz okradnie?

Ale jednocześnie wiem, że w gruncie rzeczy miałyśmy dużo szczęścia. Straciłyśmy tylko aparat, i to tylko jeden ;-) Byłyśmy całe i zdrowe.
Błogosławieństwo bezdomnego nas chroniło.

No i zyskałam nauczkę :-)
Raczej uważam się za szczęściarę, którą Coś/Ktoś chroni (nidgy np. nie miałam złamanej ręki)
I w sumie dalej się za taką uważam - no bo w końcu to był tylko aparat, prawda?
Ale wiem już, że trzeba o siebie dbać. Słuchać, co mówią ludzie. Mieć oczy i uszy otwarte. I nie wystawiać się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo.
Zaufanie do świata jest super, ale nie może zastępować zdrowego rozsądku.

Chociaż z tym zdrowym rozsądkiem, to nie wiem...  ;-) będzie o tym jeszcze dalej :-)

Tymczasem kilka zdjęć dla wytrwałych :-) (zdjęcia moje, lub Kartezjusz, na szczęście jej aparat nie został skradziony). 





poniedziałek, 14 listopada 2011

Dotykanie świata

Przez chwilę zastanawiałam się nad zmianą nazwy bloga.

Dlaczego - odpowiedź jest prosta. Z szacunku dla pana Marka Kamińskiego, jego osiągnięć, tego i tego i szczególnie tego.

Wymyślając nazwę dla bloga, nie znałam jeszcze książki "Dotykanie świata Marka Kamińskiego", wywiadu z wspaniałym podróżnikiem, i niezwykle mądrym człowiekiem. "Dotykanie świata" było rozwinięciem tej myśli, i wydawało się dobrze oddawać moje nastawienie do podróży, tych małych i tych dużych. Kiedy jednak wpisałam to hasło w Google - znalazłam informację o książce. Można więc powiedzieć, że dzięki blogowi, a właściwie niefortunnej historii z jego nazwą, sięgnęłam po nią. Być może będzie to pierwsze z fascynujących "spotkań", jakie umożliwi mi ten blog. Blog, który nie tylko ma być zapisem rzeczy przeszłych, ale też zapisem podróży do siebie.

Czytam tę książkę i nie mogę się oprzeć wzruszeniu, jakie odczuwam niekiedy, gdy ktoś pięknie i prosto mówi o rzeczach, które ja zaledwie przeczuwam. Dziękuję za to.

Moje doświadczenie jest znikome w porównaniu z panem Markiem Kamińskim. Ale zostaję jednak tutaj. Pozostawiam sobie moje małe, własne dotykanie świata.
A to duże, Panamarkowe, niech będzie inspiracją, by nie ustawać w szukaniu swego środka świata.

niedziela, 13 listopada 2011

Kłamczucha

Fot. Paweł Suchecki

Wracamy do San Pedro.
San Pedro, jak już wspomniałam, to oaza wśród pustyni, w której są rzesze turystów i wystarczająco dużo restauracji, sklepów, biur organizujących zwiedzanie.

Ponieważ miasteczko jest małe, to jeśli raz się kogoś pozna - najprawdopodobniej będzie się go spotykać, czy to pod bankomatem (często nieczynny - dostawa pieniędzy jest tylko 2 razy w tygodniu, a okazji do ich wydawania wiele, więc bankomat jest opróżniany bardzo szybko), czy to w jednym z barów przy Calle Caracoles.

Jedną z takich osób był Enzo, Argentyńczyk o posturze i twarzy Fragglesa, z długimi dredami i beretem rasta. Artysta - lalkarz, który sposobem na życie uczynił wędrówkę, pracując dorywczo.

Ale nie o Enzo tu będzie, choć dzięki niemu się zadziało. Spotkałyśmy go z Kartezjusz pewnego wieczora. Nie rozpoznałyśmy go w pierwszej chwili, bo jego dredy skrywał czepiec kucharski. Przystanęłyśmy z nim na chwilę, kiedy dołączył do nas Bezdomny. Oczywiście znał Enzo dobrze. Zapytał nas, kim jesteśmy i wtedy coś mnie podkusiło - zażartowałam, że jesteśmy córkami Enzo. Bezdomny się oburzył, krzyknął, że jestem "mentirosa", i tyle pogawędziliśmy.

Dlaczego zażartowałam? Sama nie wiem. Może nie potraktowałam mężczyzny poważnie? Może wynikało to z zakłopotania? Stał przede mną brudny, śmierdzący mężczyzna, na dnie jego oczu czaiło się na dnie szaleństwo.

Poszłyśmy dalej.
Nieco później stałyśmy przed biurem Alaina i Alejandry , czekając na wyjazd na pustynię, by oglądać gwiazdy. Wokół nas stała jeszcze z dwudziestka innych turystów. I wtedy pojawił się Bezdomny. Rozpoznał mnie z daleka, krzycząc "Mentirosa, mentirosa".

Podszedł do nas, wzbudzając lekki popłoch. Wszyscy oprócz nas odsunęli się na "bezpieczną" odległość, ale popatrywali, co się stanie.
Ja zaś bardzo grzecznie powiedziałam Bezdomnemu, że naprawdę go szanuję, że nie chciałam z niego kpić. Chwilę porozmawialiśmy. Orzekł, że mam dobre serce i widać to po oczach.

I pobłogosławił mi.
Jego błogosławieństwo towarzyszyło mi zapachem bezdomnego jeszcze przez kilka godzin. Silną nutą moczu, potu, niemytego ciała.


Była to mała lekcja pokory dla mnie. Nie wszystko jest takie, jak się wydaje. Nie wszyscy myślą i czuja tak samo.
Czy moja perspektywa jest najlepsza? Czy mam prawo stawiać ją wyżej, niż perspektywę szaleńca?
Można oczywiście pomyśleć, że to bzdura, że dałam się obmacać bezdomnemu, i jeszcze się z tego cieszę.
Tak, ale - to od nas samych zależy, jak przyjmujemy rzeczy, które się nam przydarzają. Ja wybrałam.

Czy błogosławieństwo było skuteczne? o tym będzie wkrótce.

Przy okazji, jeśli będziecie na Dworcu Centralnym, zachęcam do rozejrzenia się wokół. Czasem można spotkać tam pana wzielonej kamizelce, z mikołajową brodą. Zachęcam do kupna czasopisma "Wspak".  
Lektura ciekawa, a dochód z wydawnictwa finansuje programy służące wyrównywaniu szans w zakresie zatrudnienia, edukacji i ochrony zdrowia osób marginalizowanych i wykluczonych.

piątek, 11 listopada 2011

Dzisiaj tylko krótkie zdania

Bo jestem zmęczona. I już się napisałam dzisiaj. I napiłam naleweczki :)

Dzisiaj Kartezjusz wrzuciła na fejsa to:


I przypomniała mi się nasza rozmowa na temat różnic kulturowych :-) uwaga, moje obserwacje opierają się na małej próbce osobników. Nie mam zamiaru formułować tez ogólnych!

Kiedy pojechałam do Chile, byłam w lekkim szoku, kiedy na "twarz" dostawałam kluczowe pytania: Ile masz lat? Masz chłopaka/męża?
W Polsce raczej mi się nie zdarzało, żeby nowo poznany facet tak bezpośrednio ustalał, nie bez znaczenia, jak by nie było, fakty.
Ale szczerze mówiąc, spodobało mi się to. W ogóle spodobało mi się zadawanie pytań. W ogóle okazało się, że jestem straszna gaduła, choć przez wiele lat uważałam się za milczka. Lubię to.

Aż pojechałam z wizytą do Konwalii.
I wiecie co? Niesamowite! spotkani Anglicy niemal nie zadawali mi pytań! Absolutnie żadnych. Rozmawiałam z kimś dwie godziny, nie usłyszawszy żadnego pytania o moją osobę! Byłam zadziwiona, zdezorientowana. Ponieważ na moje pytania odpowiadali, wydaje mi się, że nie popełniłam jakiejś śmiertelnej gafy.
No i zaczęłam się nad tym zastanawiać.
Jedliśmy z Anglikami, gotowaliśmy, wiedzaliśmy, spacerowaliśmy, wspinaliśmy się na ściance.
I stwierdziłam, że to też jest sposób poznawania ludzi. Robić coś z nimi razem.

Dwa kontynenty, dwa kraje, dwa odkrycia.
Pewnie już to wiecie, ale ja młoda jestem i ciągle jeszcze dziwię się światu :-) 

Odkrycie to raczej nie zrewolucjonizuje mojego życia. Gadać nadal lubię, ale doceniam teraz jeszcze bardziej, jak fajnie jest robić coś razem.

Chile wygląda tak:(okolice Pukara de Quitor, blisko San Pedro de Atacama):


Konwalia wygląda tak (wybrzeże niedaleko Bude, zdjęcie Paweł Suchecki):

czwartek, 10 listopada 2011

Gracias a la vida

Postanowiłam, że posty nie będą chronologiczne. W końcu i tak nie piszę dziennika na bieżąco, ale raczej pamiętnik. 

A więc co się wydarzyło w Chile? 
Ta podróż była pierwszą moją podróżą, podczas której poczułam tyle emocji.
Złych i dobrych.
Te dobre  zawdzięczam przede wszystkim spotkanym ludziom. 

O kim będzie najpierw?
Zdecydowanie o Ricardo.

Ricardo Pacheco ma ok. 60 lat i sprawia wrażenie nieśmiałego, kiedy krząta się wokół stolików i uśmiecha jakby bokiem, przechylając nieco głowę, strzelając okiem. Ma lekko kręcone włosy, dość silne ręce, i jak na kucharza – jest bardzo szczupły. Gotować lubi, jeść – nie bardzo.
A tworzy w kuchni rzeczy niezwykłe.

Spotkałyśmy go z Kartezjusz w San Pedro de Atacama, w barze z empanadami, który poleciła nam właścicielka hostelu. Stanęłyśmy przed drewnianą ladą, niepewne, co wybrać. Ricardo podał nam menu spisane w pięciu językach. Nie ułatwiło nam to wyboru. Menu obejmowało ok. 140 pozycji.
140 rodzajów empanad, każda z innym nadzieniem.

Kto był w Ameryce Południowej, szczególnie w Argentynie, wie, czym jest empanada. Empanada jest bardzo popularną przekąską, jest to rodzaj pieroga smażonego w głębokim tłuszczu, z nadzieniem najczęściej mięsnym. Dobre, ale…

Kiedy się skosztowało raz empanady Ricardo, nigdy już „zwykła” nie będzie smakować tak samo.
Doskonale wysmażone, nienasiąknięte tłuszczem, świeżutkie.
Z kaczką, z jagnięciem, wołowiną, owocami morza, lamą, quinoa, serem takim lub innym, warzywami takimi lub innymi, nie wspominając o rozmaitości ziół, których Ricardo używał do doprawiania empanad. Skosztowałyśmy – i wracałyśmy do Ricardo przez cały nasz pobyt w San Pedro, stopniowo nawiązując z nim nić porozumienia. Z szeroko otwartymi oczami i uszami (tak tak, oczy są niezbędne do porozumiewania się, kiedy człowiek słabo mówi jakimś językiem) słuchałam, jak Ricardo tłumaczy, jak zrobić ciasto na empanadę, jak ją usmażyć.

Z San Pedro wyjechałyśmy bogatsze o wiedzę, jak ważna jest właściwa temperatura tłuszczu do smażenia, i broszurkę z przepisami o quinoa autorstwa Ricardo. I satysfakcję z ciekawego spotkania.

Kiedy osiem miesięcy później znów stanęłam przed Ricardo, uśmiechnął się lekko i powiedział: „Wróciłaś”.

Ricardo przyjął nas, mnie i P., całym sercem. Znów jadłam empanady z quinoa, popijając świeżym sokiem z kaktusa. I znów słuchałam jego porad,  co zrobić, żeby cebula, której używam do potrawy, była łatwiej strawna. Za ladą podglądałam coraz to nowe rzeczy – królika marynującego się w ziołach i winie, suszone mięso (charqui). Ricardo, mimo że prowadził coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak nieco lepsza budka z zapiekankami, był mistrzem. Jego ulubioną kuchnią była kuchnia francuska - cenił jej wyrafinowanie i różnorodność. Przygotowywał półprodukty do empanad z najwyższą dbałością. Potem dzielił na porcje i zamrażał – dzięki temu zaskakiwał gości swoimi kompozycjami.

Kiedy jednak zaprosił nas na wspólne gotowanie wieczorem, nie spodziewałam się, że będzie to taki niesamowity wieczór. Otrzymaliśmy prywatną lekcję gotowania według Ricardo.

Wyobraźcie sobie zimny wieczór w małej miejscowości położonej w oazie wśród pustyni Atacama. Kilka ulic, wzdłuż których stoją małe białe domki, często ulepione z gliny i pobielone.Turyści kryją się w barach, skupieni wśród ognisk rozpalonych na patio. Pustawymi ulicami wałęsają się bezpańskie psy, których w Chile pod dostatkiem. My zaś podążamy za Ricardo na obrzeża San Pedro, gdzie z rzadka stojące latarnie rozświetlają czarną pustynną noc.
Ricardo prowadzi nas „do siebie”, czyli do opuszczonego lokalu, typu tani bar, gdzie w jednym pomieszczeniu jest kuchnia i kilka stolików dla gości, na tyłach którego miał także mały, zimny, ponury pokoik, w którym stało jego łóżko, laptop, regały z książkami i czasopismami, i trochę płyt. Nędzny to pokoik, ciemnawy i dość spartański.

P. zostaje mianowany kucharzem, mnie przypada rola kuchcika i tłumacza. Przyrządzamy wołowinę przyprawioną rica-rica, ziołem z północy Chile, z ziemniakami i warzywami. Co ciekawe, ziemniaki nie wymagają solenia – pochodzą z Socairo, miejscowości znajdującej się w pobliżu Salar de Atacama, gdzie zasolenie gleby jest wystarczająco silne, by nadać im smak.

Zasiadamy do kolacji. Ricardo nie je prawie wcale. Za to opowiada.....

Jego dziadek był właścicielem hoteli w okolicach Santiago. Hotele prosperowały dość dobrze, znane były także z dobrej kuchni w restauracjach hotelowych.  Dziadek zmarł nagle, pozostawiając żonę i dwójkę małych dzieci. Wdowa nie poradziła sobie z wychowywaniem dzieci i prowadzeniem interesu, wkrótce musiała hotele sprzedać, a pieniądze nie wystarczyły na długo. Nastały trudne czasy dla rodziny Ricardo.

Pamięć o dziadku i jego hotelach przetrwała jednak. Wnuk, który nigdy go nie poznał, został kucharzem, ożywiając tradycje restauratorskie. Pracował w wielu hotelach i restauracjach, zdobywając doświadczenie i nagrody dla najlepszych kucharzy w Chile. Wreszcie usamodzielnił się, tworząc Empanadium del Norte Chileno, czyli wspomniany bar z empanadami. Praca ta pozwalała mu jednocześnie realizować dzieło swego życia – serię książek kucharskich z przepisami opartymi o produkty typowe dla północnego Chile. Kiedy z nim rozmawialiśmy, pracował właśnie nad szóstym, ostatnim tomem. Dzieło to dedykował pamięci swoich dziadków. Ich zdjęcia, a nie zdjęcia jego dzieci czy kobiet, które były dla niego ważne, wisiały na ścianie baru. Wspominając dziadków, miał łzy w oczach.

Kiedy z nim rozmawiałam, miałam wrażenie, że żyje pomiędzy – pomiędzy czasami. Przeszłość była dla niego wciąż żywa, to ona napędzała go do działania, dawała mu inspirację. Rozmawiał z dziadkami, jakby byli obecni. Teraźniejszość zaś była o tyle ważna, że pozwalała mu oddawać hołd przeszłości. A przyszłość liczyła się o tyle, że zastanawiał się, kiedy ukończy swe dzieło życia. Miałam poczucie pewnego tragizmu jego losu – oto stał przede mną człowiek, który żyje trochę jakby życiem pożyczonym, zdeterminowanym przez historię jego przodków. Wszystko w życiu podporządkował tej misji, być może dlatego też rozpadały się jego związki z kobietami.
Patrząc na Ricardo, myślałam o tym, jak różne ścieżki los nam wytycza.  I może naszym zadaniem tu, na ziemi, jest rozpoznawać swoją drogę i podążać nią? Ale czym jest moja droga? Na ile żyję swoim życiem, a na ile realizuję jakiś scenariusz, mniej lub bardziej świadomie przekazany mi przez przodków, otoczenie. I czy jest to dla mnie ciężar, czy bogactwo. Myślę, że warto zadawać sobie takie pytania.

Warto też mieć oczy otwarte i być gotowym do rozmowy. Bo niepozorny kucharz z baru z empanadami może opowiedzieć nam o życiu niejedno.

I pamiętać, co śpiewała ona – wielka pieśniarka chilijska.
Słuchaliśmy jej wtedy z Ricardo.


Jeśli macie ochotę spróbować empanady i porozmawiać z niezwykłym człowiekiem – znajdziecie go teraz w IV Regionie Chile – adres Chacabuco 237, Vicuña.
Pozdrówcie go od Polaquity.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Jedno oko na Maroko... Czyli Chile!

Rok 2008. Październik. Moje trzydzieste urodziny! 

Za sprawą Kartezjusza dostałam wspaniały prezent – możliwość podróży z biletem "stand by", czyli biletem, który kosztuje niewiele, ale nie daje możliwości rezerwacji miejsca w samolocie. Bilety tego rodzaju mogą kupować np. pracownicy linii lotniczych, zwykle dla siebie i towarzysza podróży. Bilet taki w praktyce oznacza, że nawet mając kartę pokładową, można nie zostać przyjętym na pokład, np. w przypadku overbookingu. Pasażer „stand by” wchodzi na pokład ostatni. 

Ponieważ już od jakiegoś czasu marzyła mi się Ameryka Południowa, wybór padł na Chile – bo tam akurat latały linie, w których pracowała Kartezjusz. Na podróż miałyśmy tylko dwa tygodnie, więc na wypadek, gdyby nie udało nam się w ciągu trzech dni wylecieć do Chile, jako rezerwowy kierunek wybrałyśmy Maroko. Nasze rozumowanie było proste – kierunek rezerwowy musi leżeć bliżej, ale fajnie, gdyby jednak leżał na innym kontynencie, no i warunki pogodowe powinny być zbliżone do tych, jakie miały panować na far away – żeby nie pakować zbyt wielu rzeczy. 

W dniu moich urodzin wyruszyłyśmy. Najpierw do Zurychu, gdzie miałyśmy się przesiąść w samolot do Santiago de Chile. Dla mnie była to wielka frajda – pierwsza tak daleka podróż, i to w dodatku – w nieznane. Nasze przygotowania były bardzo skromne – palcem na mapie w Empiku wytyczyłyśmy z trasę, jaką chciałyśmy pokonać tam, gdzie nas samolot wypluje. Ja skserowałam przewodnik po Maroku, Kartezjusz w ostatniej chwili kupiła Lonely Planet o Chile – w ramach lektury do samolotu. Dlatego gdy pierwszego wieczoru okazało się, że zostajemy jednak z braku miejsc wśród szwajcarskich scyzoryków – nie miało to dla mnie wielkiego znaczenia. Już byłam w trybie PODRÓŻ, z okiem szeroko otwartym, uszami na sztorc, i nosem węszącym PRZYGODĘ.

Pomachałyśmy jeszcze ostatnim pasażerom wsiadają na pokład samolotu i zaczęłyśmy zbierać się do wyjścia. Bardzo miły personel obsługi lotniska poradził nam, co zrobić, by zwiększyć szanse na wylot następnego dnia  i znalazł hotel w pobliżu lotniska. Wieczór spędziłyśmy pijąc szampana za moje zdrowie i za powodzenie podróży. Pełen lans, z czasów sprzed zawieruchy z kursem franka szwajcarskiego ;-)

Dzień w Zurychu był przepiękny – złota polska jesień, chciałoby się rzecz. Spacerowałyśmy, obserwowałyśmy ludzi grających w boule w parku. Ja, germanistka, co prawda niepraktykująca, ale jednak, normalnie nic nie rozumiałam, co do mnie mówili, oprócz "Spaetzle" i "Gruess Gott" - urlop, panie!

Wieczorem, hurraa! Przewodnik po Maroku wylądował w koszu na śmieci, a my siedziałyśmy na pokładzie samolotu, który juz za kilkanaście godzin miał wylądować w Santiago de Chile.
Mimo, że miałyśmy bilet na business class, usadowiono nas w klasie ekonomicznej. Klasa biznesowa ugościła nas jednak na koniec lotu – po międzylądowaniu w Sao Paulo zwolniły się miejsca, a my z miejsca stałyśmy się pupilkami załogi, która bardzo sympatycznie potraktowała koleżankę z firmy, wraz z jej towarzyszką podróży. 

W Chile wylądowałyśmy nad ranem, właściwie nie pamiętam już, o której, zresztą, różnica czasu, wiadomo, kto by się połapał :-) 

Świat tam, na drugiej półkuli natychmiast zaczął mnie zasysać. Nie wiem, czy sprawił to efekt Coriolisa, czy to, że słońce na półkuli południowej porusza się po nieboskłonie "od tyłu" - poczułam się rewelacyjnie. Jak detektyw Gadżet, Die Drei ???, Joachim Lis Detektyw Dyplomowany albo może... po prostu ja w Chile :-) Zrozumcie, nie byłam nigdy wcześniej w Chile, a jako dziecko chciałam być detektywem, więc mogłam się sobie pomylić z kimś innym, prawda?

I zadziały się rzeczy. O których w następnych odcinkach :-)





niedziela, 6 listopada 2011

świat

Kiedyś dostałam zadanie - opisać przyjaciela. I przyszło mi do głowy, że moim przyjacielem jest - świat.
Kiedy ma się takiego przyjaciela, rzeczy wyglądają mniej więcej tak:

Skaczę po schodach za turlającą się w dół piłką
hop hop
Szybciej? a po co? Kiedy ta piłka tak ładnie turla się w dół.
Białe - zielone - czerwone.
Dopóki piłka spada, jest ruch, dźwięk
Sąsiad z otwartych drzwi kiwa przyjaźnie dłonią.
Jest ciepło, jasno, bezpiecznie.
Dotyk przyjaciela jest jak woda.

W podróżach szukam właśnie tego, tego dotyku przyjaciela - świata. Tych chwil, kiedy czuję się na miejscu, kiedy dotykam czegoś fajnego w sobie, w innych, w miejscach. Kiedy się otwieram.
I o tym będzie mój blog.

Będzie o otwieraniu się. Będzie też o tym, że czasami otwarcie wystawia nas na zranienie. I o tym, że warto taką cenę czasem zapłacić, żeby zyskać nieporównanie więcej.

Będzie o ludziach. O przygodach. O podróżach z planem i bez. O jedzeniu czasem też :-) O wszystkim, co sprawia, że się uśmiecham i wciąż planuję nowe podróże :-)