poniedziałek, 30 grudnia 2013

Jose Mujica

czy w Polsce słyszeliśmy o prezydencie Urugwaju?
na informację o nim natrafiłam na facebooku jednej z wolontariuszek.

Jose Mujica jeździ starym Garbusem, mieszka w niewielkim domu na farmie, i 80 procent swojej prezydenckiej pensji przeznacza na projekty społeczne.

Zanim został prezydentem, był członkiem bojówki, rabującej banki i rozdającej pieniądze ubogim.

więcej o nim tutaj: http://www.theguardian.com/world/2013/dec/13/uruguay-president-jose-mujica

Okrzyknięty najbiedniejszym prezydentem świata, nie zgadza się na tę etykietę. Dlaczego?


niedziela, 29 grudnia 2013

leniwa niedziela

Leniwa niedziela w Bogocie. Świeci piękne słońce. Żegnam kolejną odjeżdżającą wolontariuszkę, pozostali ludzie klikają cichutko w klawiatury albo poszli gdzieś. Może stęsknieni amerykańskiego żarcia do Buffalo Wings, a może na Montserrate, raczej kolejką linową niż pieszo, bo wejście na 3000 m n.p.m. męczy, a widoki i tak te same. Czyli wspaniałe.

Miasto wyludnione, bogotanie albo jeszcze nie wrócili z weekendu świątecznego, albo spędzają niedzielę w gronie rodziny. W niedzielę restautacje czynne są krótko, a ulice puste. Jest trochę tak, jak za czasów mojego dzieciństwa. Niedziela jest niedzielą.

Mnie znów nie udało się wejść na basen, może jeszcze spróbuję. Nie udało się, bo na pobliski, bardzo ładny i kameralny basen można wejść tylko po opłaceniu przeraźliwie drogiego abonamentu miesięcznego.
Śpię dużo. 

Ale może jeszcze dzisiaj spróbuję wejść na inny basen.

Tymczasem obrazki z Bogoty. Znów kilka zaskoczeń. Fajne knajpki w Parque 93, pyszny deser w La Fabbrica i dekoracje świąteczne.





piątek, 20 grudnia 2013

Novena

Wszyscy wokół mówią o Bożym Narodzeniu. Bogota pięknie oświetlona, dzieci, z którymi pracuję, mają przedstawienia i imprezy świąteczne, wciąż im ktoś daje prezenty. A ja w ogóle nie czuję, ze to już tak blisko.
Może to dlatego, że chodzę w krótkim rękawku? I jestem daleko od domu... I natłok spraw.


Kolumbijczycy tymczasem świętują nowenę. To dziewięć dni, podczas których ludzie gromadzą się przy szopce, wspólnie czytają pismo święte, modlą się, śpiewają kolędy. Szopki bożonarodzeniowe są właściwie w każdym w domu, i my też mamy maleńką glinianą, prosto z targów rękodzieła. Stoi tuż obok świecznika chanukowego, który przyszłała mama jednej wolontariuszki.

Ale wracając do noweny, opowiadano mi, że ludzie odprawiają ją nawet w supermarkecie - w co wierzę, bo sama byłam świadkiem niedzielnej mszy w sklepie jednej z największych sieci.

Wczoraj brałam udział w nowenie w ośrodku fundacji Pequenos Heroes. Oprócz mieszkańców ośrodka przyszło też kilka zaprzyjaźnionych osób, byliśmy też my, wolontariusze.
Wśród rozgardiaszu zabaw dzieci nagle zapanowało skupienie, i choć nie wszystko rozumiałam, nastrój mi się udzielił. Wśród zebranych krążyła książeczka z czytaniami, każdy po kolei czytał na głos fragment. Potem śpiewaliśmy kolędy.

To była bardzo fajna chwila wyciszenia w moim bardzo nerwowym i napiętym tygodniu.

Myślę, że dla osób wierzących taka chwila przygotowania jest bardzo cenna.
I nawet dla takich niedowiarków, jak ja, był to rzadki czas na refleksję. Moi wolontariusze zresztą czuli to samo. 

A dzisiaj nowenę odprawiano też w Instytucie dla Dzieci Niewidomych.

Religijność Kolumbijczyków i to, jak mocno wiara jest obecna w ich życiu, ciągle daje mi do myślenia. Wielokrotnie żegnano mnie słowami "que Dios te bendiga" - "niech Bóg Ci błogosławi". Ludzie, których spotkała niesprawiedliwość, często opowiadając o zmartwieniach kończą konkluzją, że na pewno krzywda zostanie kiedyś wyrównana. Nikogo nie zastanawia obecność krzyży w miejscach publicznych.

Myślę, że wiara pomaga też ludziom tutaj dzielić się.

Ale o dzieleniu się może innym razem, bo jest to duży temat.


Czytanie noweny w Instytucie dla Dzieci Niewidomych


środa, 18 grudnia 2013

kocioł

no więc mamy w sumie 32 wolontariuszy i na nudę nie narzekam. Dzisiaj wtorek, a ja czuję się, jakby minął już co najmniej tydzień. Jest ciekawie.

Wczoraj pojechałam z wolontariuszami do instytutu dla dzieci niewidomych pokazać im, na czym będzie polegać ich praca - wybrali projekt zwany "construction". W tej chwili nic wprawdzie nie budujemy ani nie remontujemy, ale po remoncie nowej sypialni teren jest dość mocno zabałaganiony i właśnie to porządkujemy, żeby możba było zasiać trawę. Wczoraj razem z trójką Kanadyjczyków i Amerykaninem przerzucałam gruz i piach. Przy okazji udało nam się dokopać do zapomnianej ławki. Praca była zaskakująco fajna, dużo mimo wszystko pracuję głową i wysiłek fizyczny dał mi odpoczynek.

Ale mimo to wyszłam z instytutu zmartwiona. W niedzielę przywieziono tam sześćdziesięcioro nowych dzieci - zupełnie nie pasujących do profilu placówki, w większości starszych, widzących i część z poważnymi problemami umysłowymi.  Przypuszczam, że coś niedobrego stało się w ich dotychczasowej placówce, i w trybie kryzysowym je przeniesiono. Zgromadzono je na boisku szkolnym. Naszej pracy towarzyszyły ich krzyki... I "moje", i "nowe" dzieci były przestraszone, nauczyciele zmęczeni, po nocy spędzonej w ośrodku. Nie zapomnę widoku pani dyrektor, którą kojarzę głównie z oficjalnych spotkań, masującej kark i śpiewającej zdenerwowanej dziewczynce piosenkę.

Ponieważ dzisiaj miałam do dyspozycji grupę 14 Portorykańczyków, postanowiłam podzielić ich na pół. Połowę dałam do towarzystwa "moim" dzieciakom, które akurat miały zajęcia z wynajętymi przeze mnie (a dzięki Wam) edukatorami z Re-ciclo, a z drugą postanowiłam zaimprowizować coś dla "nowych".

Żeby jeszcze brakowało atrakcji, Rosa, nasza pani gotująca i sprzątająca, ma zwichniętą kostkę, stłuczony kręgosłup, i problemy rodzinne, więc nie przychodzi do pracy. Dzień zaczęłam więc smażeniem naleśników dla 16 osób. Z domu wyszłam o 7:30, zeby odebrać Portorykańczyków z drugiego mieszkania. Wynajęty dla grupy samochód się spóźnił. Po drodze zatrzymała nas policja, podobno kierowca nie miał jakiegoś papierka. Próbowałam pomóc, i chyba moje perswazje, że czekają na nas dzieci, sytuacja jest kryzysowa, a ja jestem cudzoziemką, odniosły skutek, miałam wrażenie, że twarz jednego z policjantów złagodniała. W końcu zostaliśmy wypuszczeni. Podobno kierowca nie zapłacił nawet łapówki.

Przyjechaliśmy mocno spóźnieni, ja zaczęłam szukać miejsca na warsztaty, dzielić ludzi na grupy, biegać po sklepach papierniczych, tłumaczyć, co mają robić osoby, które przyjechały porządkować teren i tak dalej. Z tego wszystkiego nawet nie wiem, jak poszły warsztaty dla "moich" dzieciaków. Nie przygotowałam nic dla "nowych" dzieci, bo już tak byłam wczoraj umęczona, że wolałam pójść na piwo ;-) Dzisiaj wystarczyły na szczęście papier i kredki - chyba i tak ważniejsze było, że ktoś przez chwilę pobył z tymi dzieciakami.
Grupa portorykańska okazała się bardzo fajna, złapali kontakt z "nowymi" dzieciakami, i chyba nawet żal im było wychodzić. Na dziedzińcu instytutu zjedliśmy kanapki, potem pojechaliśmy na targi  rękodzieła i było naprawdę super :) A Yaneth, jedna z "nowych" dziewczynek, która wczoraj próbowała nam pomagać w odgruzowywaniu, powiedziała, że jej się śniłam :-)

Teraz siedzę w domu. Dałam sobie wieczór dla siebie.
Przez chwilę kusiło mnie, żeby uprać skarpetki (nie mamy tutaj pralki), ale nie, jednak nie dzisiaj.... ;-)

poniedziałek, 16 grudnia 2013

czas

Kiedy M. była w Kolumbii, z niecierpliwością czekałam na jej posty i dziwiłam się, czemu pisze tak rzadko. Teraz już wiem.
Dzieje się tyle rzeczy, każdy dzień przynosi tyle wrażeń, że nie nadążam ze spisywaniem.
Chcę nudy!!

Kolumbia przygotowuje się do świąt. Oficjalnie okres świąteczny rozpoczął się 7 grudnia - w wigilię święta Niepokalanego Poczęcia, tzw. Dia de las Velitas, czyli dniem świeczek. Tego dnia Kolumbijczycy wystawiają na progach domów, parapetach i gdzie tylko mogą zapalone świeczki. My z kilkorgiem wolontariuszy pojechaliśmy do La Candelaria - takiej bogotańskiej starówki. Wieczór rozpoczął pokaz ogni sztucznych z najwyższego wieżowca w Bogocie. Było naprawdę pięknie :-)


 6 grudnia odwiedził mnie też M., kolega z Polski, który jest teraz na wolontariacie w Kartaginie. Zwiedzaliśmy Bogotę bardzo intensywnie, co było strasznie fajne, bo sama niekoniecznie bym się do tego zmobilizowała. Była to miła odmiana od San Cristobal Sur :-)



La Candelaria
La Candelaria


La Candelaria
La Candelaria


Portret z popiołu ze spalonego listu
Galeria sztuki Odeon
 
M. wyjechał w niedzielę, a dla mnie rozpoczął się bardzo intensywny czas - spotkań z szefową, księgowymi, ustaleń organizacyjnych, odbierania wolonariuszy z lotniska, pracy z dziećmi. Raczej nie zdarzało mi się kłaść spać przed 24. Trochę było stresowo, bo zachorowała R., która nam gotuje, sprząta a poza tym służy radą i dobrym słowem, i niestety zachowanie dwójki wolontariuszy było sprzeczne z zasadami domu.

Z fajnych rzeczy: byłam na imprezie z Małymi Bohaterami, czyli dziećmi chorymi na raka. Kiedy wchodziłam na boisko, gdzie się odbywała, wskoczyła na mnie kilkunastokilogramowa kula energii, krzycząc "Mi profe" ("Moja pani") - to Laura, którą już zaczęłam uczyć pisania i czytania. Lubię nasze lekcje :) Trochę pilnuję Laurę, żeby ćwiczyła pisanie literek, a trochę ćwiczymy czytanie na bajce o smoku, który wpadł do studni, a którego ryki zamieniały mleko w jogurt.

Z dziećmi niewidomymi wyklejaliśmy choinki - przy użyciu różnych rodzajów nasion. Całkiem ładnie to wyszło. Lubię patrzeć, jak dzieci pracują, jedne bardziej sprawne, inne potrzebują dużo czasu. Najbardziej ostatnio ujęła mnie Marlene, której fasolki kleiły się do paluszków zamiast to choinki, a mimo to przez ponad dwie godziny się nie poddawała. Przy mojej pomocy zrobiłyśmy całkiem fajną choinkę. Także Gustavo, dwumetrowy dryblas, który jest dość słaby manualnie z powodu napięcia mięśniowego, bardzo się cieszył z choinki, którą wykleiliśmy - do tego stopnia, że poszedł z nią na obiad.

Ciekawa jestem, jaki będzie następny tydzień.


czwartek, 5 grudnia 2013

roboty ręczne

Powoli poznaję dzieci, co pozwala mi na wymyślanie dla nich zajęć.

Z dzieciakami niewidomymi sprawa jest jasna - pracujemy węchem, dotykiem, słuchem. Więc chodzę tam  z dyktafonem, dzieciaki uwielbiają być nagrywane. Wczoraj lepiliśmy też aniołki z masy solnej - przyszliśmy do ośrodka z mąką i solą, masę przygotowywałam na miejscu. Dzieciaki krzyczały z radości, kiedy wsypywałam poszczególne składniki do miski, razem ugniataliśmy masę. Potem podzieliliśmy masę na 4 części - jedna pozostała w kolorze naturalnym, do pozostałych dodałam odpowiednio przyprawę żółtą, czerwoną (sądząc z etykiety obie o składzie dość sztucznym) i kakao. Dzieciaki najchętniej lepiły z masy kakaowej - bo pachniała najsmakowiciej :)

Lepienie aniołków to też była dla mnie fajna okazja do sprawdzenia, na ile sprawne są dzieciaki. Widać było, że niektórym sprawia trudność wyobrażenie sobie, co jest głową, co tułowiem. Ale to nie szkodzi, bo przecież właśnie się tego uczyliśmy :-) Jeden z chłopców natomiast fanastycznie naśladował ludzika ulepionego przez jednego z wolontariuszy. Zbadał najpierw ludzika palcami, a potem bardzo wiernie udało mu się go odtworzyć.
Lepienie aniołków

Z nowin z Instytutu - miałam zaszczyt uczestniczyć w zakonczeniu roku szkolnego i otwarciu nowej sypialni. Sypialnia powstała przy współudziale naszej fundacji - wsparliśmy ten projekt zarówno finansowo, jak i pracą wolontariuszy. Z okazji zakończenia roku szkolnego dzieciaki przygotowały popisy - wierszyki, piosenki, przedstawienie.
Dylan i Jonathan jako nieudaczni rabusie podczas przedstawienia
Nowa sypialnia w Instytucie
Byłam też dzisiaj w fundacji Pequenos Heores - Mali Bohaterzy. Fundacja opiekuje się grupą dzieci chorych na raka, których rodzice nie są w stanie się nimi wystarczająco zająć - wozić do lekarzy, na badania, towarzyszyć w szpitalu. Po prostu mieszkają zbyt daleko, albo ich sytuacja rodzinna i zawodowa na to nie pozwala. Fundacja zajmuje miły, przytulny domek, dzieci mają moc zabawek - ale nie mają towarzystwa. Przyglądam się dzieciakom i już wiem, że z trójką z nich (ośmiolatką, jedenastolatkiem i dziesięciolatką) mamy konkretną pracę do wykonania - nauczyć ich czytać i pisać. Dzieci mają na tym polu zaniedbania, głównie z powodu tego, że dużo czasu spędzały lub spędzają w szpitalach.

Dzisiaj zaczęłam już przygotowywać grunt z ośmioletnią Laurą. Kupiłam jej śliczną książeczkę o rolniku, który miał na farmie stado krów, owiec, kozę, kury, dwa psy i... smoka. Przeczytałyśmy ją dzisiaj z Laurą, najpierw czytałam ja, wodząc palcem po tekście, potem powtarzała to po mnie Laura. W ten sposób oswajam ją z tym, jak wyglądają słowa. Potem zaczniemy ćwiczenie ręki wzorkami - i mam nadzieję, że Laura będzie dzielnie robiła pracę domową. Mam też już podręcznik do nauki pisania - skorzystałam z podpowidzi Rosy :-) 

Poznaję też lepiej Vale, bardzo inteligentną dziewczynkę, której rak zaatakował skórę i oczy. Vale jest bardzo mądra i ma dużą wiedzę - jeszcze dwa lata temu mogła widzieć, teraz doskonale posługuje się braillem, uczy się też obsługi komputera przystosowanego do potrzeb osób niewidzących. Szukam dla niej książek - znalazłam dwa audiobooki, które mogą ją zainteresować, ale będę też szukać książek napisanych w braille'u.

Książki są tutaj diabelnie drogie,  więc bardzo serdecznie dziękuję moim darczyńcom - dzięki Wam mogę kupować książki i materiały do robót ręcznych.

Cały czas poznaję Bogotę, dzisiaj np. natrafiłam zupełnie przypadkiem na uliczkę sklepów z artykułami do zajęć plastycznych :-)
Zaczynam się czuć w Bogocie coraz bardziej swojsko, oczywiście nie tracąc rozsądku i zachowując ostrożność. Moją ulubioną okolicą jest San Cristobal Sur, gdzie mieści się Instytut dla Dzieci Niewidomych. Lubię tamtejszy chaos, sklepiki z masą zaskakujących rzeczy, empanady, collectivos (odrapane busiki).
San Cristobal Sur

Dziedziniec Instytutu

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Villa de Leyva

Znów minęło kilka dni, a ja nie nadążam z przerabianiem wrażeń. Więc może zacznę od końca: właśnie wróciłam z Villa de Leyva, cudnego miasteczka znajdującego się w odległości ok. 3h jazdy autobusem od Bogoty. Dostałam wolny weekend i skwapliwie go wykorzystałam :) Nie udało mi się wprawdzie dotrzeć na żaden ze szlaków w okolicy, ale poszłam na trzygodzinny spacer po okolicznych wzgórzach.

Villa de Leyva to taki kolumbijski Kazimierz, z bardzo zadbaną architekturą w stylu kolonialnym, właściwie trudno tam znaleźć brzydki dom. Jest położona bardzo malowniczo, wśród pięknych gór.
Atrakcji turystycznych jest tam moc, od muzeum skamielin, przez obserwatorium astronomiczne kultury Muisca, po przedziwny dom z gliny. Mnie udało się zaliczyć jedynie dom z gliny i muzeum Antonio Amador José de Nariño Bernardo del Casal - nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem całego nazwiska.

Antonio Nariño był jednym z przywódców ruchu niepodległościowego w Kolumbii w XIX w. Przetłumaczył na język hiszpański francuską Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, co mnie o tyle zaciekawiło, że wciąż zadziwia mnie, jak wielki wpływ na Amerykę Południową ma tzw. cywilizacja zachodnia. Staram się zaglądać do tego rodzaju muzeów, bo chciałabym choć trochę zrozumieć Kolumbię.

W muzeum Nariño niewiele się można jednak dowiedzieć o historii. Jest trochę eksponatów z czasów Narino, jak np. żarna do mielenia kakao czy utensylia kuchenne. Co ciekawe, przy jednej z gablot znalazłam informację, że rozwój miejscowej kuchni, będącej mieszanką składników i przepisów miejscowych (prym wiedzie tu kukurydza) oraz śródziemnomorskich (tu wymieniono głównie warzywa), miał wpływ na kształtowanie się tożsamości narodowej.

Villa de Leyva wygląda mniej więcej tak. Cudnie było.
 

Mieszkałam też w fantastycznym hostelu - Colombian Highlands (dzięki M. za wizytówkę ;-)  a sielankę dopełnił fakt, że w pokoju miałam przemiłą Austriaczkę, Szwajcarkę i Anglika, który był bardzo mało angielski. Fajnie spotkać Europejczyków po drodze ;-)



wtorek, 26 listopada 2013

co ja tutaj robię

Jestem w Bogocie już tydzień, więc może czas już na małe podsumowanie, co ja tutaj robię.

W tej chwili wcinam mieszankę wedlowską i jestem bardzo zadowolona.

Miałam bardzo udany weekend, intensywny i pełen fajnych spotkań.

Ale dzisiaj opiszę, jak ogólnie wygląda moje życie tutaj.

Do moich zadań należy zapewnienie, że wolontariusze wiedzą ogólnie, co mają robić, jak się poruszać po Bogocie, jak się należy zachowywać, dbanie o to, by w domu niczego nie brakowało (tu raczej pomocniczo, bo logistykę w dużym stopniu zapewnia Rosa, która jest fajntastyczną, mądrą kobietą i o której pewnie tu jeszcze będzie), pilnowanie, żeby się dzieciaki (czyt. wolontariusze) nie pogubiły i żeby wracały o rozsądnej godzinie do domu, oraz wykonywanie wszelkich innych poleceń przełożonego ;-) Muszę też czasem robić za policjanta i pilnować, żeby przestrzegali zasad współżycia.

A więc mój przykładowy dzień wygląda tak: wychodzę z mojego pokoiku za kuchnią. Budzi mnie zwykle szuranie garnków - Rosa przychodzi o 6:30 i zaczyna przygotowywać śniadanie. Rozmawiam trochę z Rosą, ustalamy plan dnia i co trzeba dokupić. Jeśli trzeba, jadę z wolontariuszami do ośrodka - dzisiaj byłyśmy z dziewczynami w domu dziecka. Szczerze mówiąc, nie lubię tam jeździć. Dom dziecka jest nieprzyzwoicie dobrze zaopatrzony i przychodzą tam sponsorki i wolontariuszki z torebkami od Louisa Vuittona, więc nasza obecność nie wydaje się niezbędna. Ale mimo to dzieciaki to dzieciaki, dzisiaj fajnie się bawiliśmy plasteliną z trzylatkami. Ustaliłyśmy też z jedną wolontariuszką, co będzie mogła robić jutro z dziećmi, ale wróciła do domu późno i nic nie przygotowała, więc nie wiem, jak sobie jutro poradzi. Ustaliłam też z domem dziecka dzień na wizytę w dużej grupy wolontariuszy z Portoryko, którą będziemy gościć w połowie grudnia.

Wymieniłam parę mejli z kierowniczką ośrodka dla dzieci chorych na raka, sprawdziłam, czy mamy nowych kandydatów na wolontariuszy. O dzieciach chorych na raka jeszcze będzie, czuję, że będzie to fajna współpraca.

Po obiedzie skoczyłam do supermarketu po sprawunki, w weekend moi wolontariusze zjedli na przykład cały ser. Potem szybko do domu, zjadłam obiad przygotowany przez Rosę i poszłam do Izby Handlowej (coś jak nasz KRS), żeby zostać odprawiona z kwitkiem, czyli ściśle rzecz biorąc z właściwym formularzem do uzupełnienia. Wróciłam do domu i udało mi się pogadać na skypie z M., ciągle mnie wspiera :-) ustaliłam plan działania na jutro z szefową, zjadłam kolację z wolontariuszkami, sprawdziłam stan kasy, napisałam jakieś pismo (po hiszpańsku, więc trwało to się przeraźliwie długo), zajrzałam, co piszczy na facebooku - na profilu fundacji znalazłam ciekawy wpis o tabletach dla niewidomych.
Czyli w sumie całkiem normalny dzień, tylko pod inną szerokością geograficzną i może więcej jestem w ruchu.

Mamy teraz spokój, tylko 4 wolontariuszki i ja w mieszkaniu. Jest dobrze.

Ciągle nie chce mi się robić zdjęć, a widzę dużo ciekawych rzeczy i spotykam masę ciekawych ludzi. Dzięki pracy trafiam do dzielnic, gdzie nigdy bym się nie zapuściła jako turystka, i oglądam rzeczy, jakich normalnie bym nie zobaczyła - podrzędne bary, gdzie cała rodzina siedzi przy stole i tylko głowa rodziny pije - alkohol, a obok baru jest pisuar (bez zasłonki), psy bezpańskie na ulicach, ludzi grzebiących w śmietnikach, stragany uliczne sprzedające wszystko. Tutaj już niemal święta, plastikowe choinki jak grzyby po deszczu wyrastają na chodnikach, a od kilku dni codziennie mamy ulewy. Jest bardzo zimno, mówią Kolumbijczycy, i nie mogą się nadziwić, że jestem tylko w sweterku.

Za oknami taksówek przewijają się różne obrazy - kolorowe, ale nędzne domy, i luksusowe kondominia. Ciągle się jeszcze gubię w transporcie, ale bogotanie są bardzo mili i pomagają nawet nieproszeni o pomoc. Zdarzają się też przemili taksówkarze, którzy z uśmiechem na do widzenie mówią, że chieliby mnie jeszcze kiedyś spotkać, i wcale nie chodzi o podryw ;-)

I mogłabym tak pewnie jeszcze długo pisać, ale pora spać. W Polsce jest już 6 rano. Dobranoc. Dzień dobry.


sobota, 23 listopada 2013

koordynacja

dzisiaj przeżyłam chrzest bojowy koordynatora wolontariuszy - trzymanie głowy jednej z dziewczyn nad miską.Wypiła podobno niewiele, ale jest takim chucherkiem, że wierzę, że nawet mała ilość alkoholu mogła ją zmóc.
Teraz już śpi, słyszę z daleka jej chrapanie.
Pozostała czwórka wróciła imprezować. Fajnie patrzeć, jak dzieciaki się wspierają, pilnują pijanych, odprowadzają do domu. Wczoraj bardzo ładnie zajęli sie inną dziewczyną, która też wypiła o jeden drink za dużo).
Zastanawiamy się, kto będzie następny. 
Ale żarty na bok, myślę, że przyda się też jakaś rozmowa o alkoholu. Poprzedni tydzień zdominowała mocno imprezowa grupa, pili niesamowite ilości alkoholu, i cieszę się, że tutejsze trunki są słabsze niż w Polsce, bo mogłoby być źle. Picie tutaj ma dodatkowy wymiar - utrata kontroli to mniejsze bezpieczeństwo, a to niebagatelna sprawa.

Wprowadziłam się juz do swojego pokoiku - dotychczas zajmowała go poprzednia koordynatorka, i znalazłam pod łóżkiem "welcome pack" od M. - a w nim materiały do pracy z dziećmi niewidomymi i tabliczkę do pisania brajlem (zaczęłam się uczyć!) Dzięki, M!!!!! :-))))

Dzieci w Instytucie mają teraz wakacje, ale mimo to zamierzam coś z nimi robić. Planowałam je zabrać do parku ze zwierzętami, ale już tam były. Chodzą mi po głowie inne warsztaty, ale nie będę zdradzać, jakie :-) Rozmawiałam już z panią dyrektor ośrodka i z jedną z nauczycielek, i myślę, że razem będziemy mogły robić fajne rzeczy.

Miałam też zajęcia z inną klasą niż zwykle - z tzw. drugą. Mimo, że nie byłam przygotowana, to i tak mi się podobało - dzieciaki niesłychanie chciały pracować. Bardzo chciałabym mieć drugiego wolontariusza do pomocy na dłuższy czas.

Dzisiaj pogadałam też z J., Amerykano-Salwadorczykiem, który chciałby rozwijać projekt fundraisingowy dla fundacji. Ma bardzo fajne pomysły, i dużo zapału, i bardzo trzymam za niego kciuki. Mimo początkowej niechęci (trochę naruszał zasady i musiałam mu zwrócić uwagę), chyba sie dogadaliśmy i bardzo się z tego cieszę.

Jest trudno, bez bliskich, w obcych językach, ale jest fajnie :)

a tak wyglądają okolice Instytutu dla Dzieci Niewidomych :-) pszczółki przed szkołą policyjną to dekoracja świąteczna :-)



niedziela, 3 listopada 2013

pożegnanie

W czwartek ostatni dzień pracy.

Niewiele już popracowałam, tak naprawdę zajęłam się już głównie pisaniem mejli informujących o moim odejściu i odpisywaniem kolegom z pracy. I oczywiście przygotowaniom do spotkania pożegnalnego.

W międzyczasie jeszcze wyszłam do przychodni na kolejną dawkę szczepionki przeciwko żółtaczce.

A po południu odbyło się spotkanie. Trudno powiedzieć, ile osób przyszło, ale mam przed oczami tę naprawdę dużą grupę, zgromadzoną w sali operacyjnej. To niesamowite, ile osób chciało się ze mną pożegnać osobiście. I niesamowite, ile osób złożyło się na pożegnalny prezent dla mnie - czyli darowiznę pieniężną, którą wykorzystam, podobnie jak środki zgromadzone z loterii, na pomoc dzieciom z Instytutu dla dzieci niewidomych. Według D., która organizowała zbiórkę, było to ok. 100 osób - z niewiele ponad dwustu w całej firmie.I chyba dla mnie najważniejsze jest, że każdy dolar (bankowcy dokonali od razu wymiany walutowej ;-) to wyraz sympatii dla mnie i wsparcia dla moich planów. To też dla mnie zobowiązanie, żeby jak najlepiej wykorzystać to zaufanie.

Oprócz pieniędzy dostałam też dyktafon - będę mogła dzięki niemu nagrywać śpiewy pań z domu starców i samej nauczyć się trochę śpiewać.
Jeśli zdążę, chciałabym też nagrać pocztówkę dźwiękową dla dzieci niewidomych z Polski - zebrać trochę odgłosów Polski.

Smutno zostawiać ludzi, których się lubi, z którymi jest się zżytym. Ale mam nadzieję, że dużo tych relacji przetrwa. Chciałabym. Będę pisać z Kolumbii. 

W piątek pojechałam do Lublina, odwiedzaliśmy z ojcem groby. Był piękny, słoneczny dzień. Wieczór spędziliśmy u U., widziałam się też z bratem.

A wczoraj wstałam już z lekkim strachem - to już Reisefieber.

Potem jeszcze spacer na Stare Miasto. Dym węglowy snuje się już po Lubartowskiej, w bramach gołębie podrywają się z furkotem do lotu. Idę do góry zaułkiem Hartwigów, dalej na plac Po Farze. Na prawo za Zamkiem dźwigi, ciekawe, co zbudują. Zaglądam jeszcze do Dominikanów i na plac koło Teatru Andersena, dobrze znane zakątki.

Wieczorem impreza u S., a dzisiaj znów Warszawa. Jeszcze tylko tydzień do wyjazdu.

Jutro nie muszę nastawiać budzika, żeby wstać do pracy. Dziwne.


Moja kurka zostaje w biurze. W dobrych rękach.





poniedziałek, 28 października 2013

Retrospekcja

wyjazd zbliża się, a ja wciąż jeszcze w fazie rozstań i pożegnań. Zamykam pewien etap.

Wczoraj dzięki N. odbyła się świetna impreza - jej urodziny połączone z moim pożegnaniem na ludową nutę. Przyszło sporo znajomych, zarówno tych ze środowiska oberkowego, jak i moich znajomych prywatnych i z pracy.
Zorganizowałyśmy loterię fantową. Oprócz przetworów domowych, książek i płyt można było wygrać cudne krajki N. i witrażyki. Efekt loterii przekroczył moje najśmielsze marzenia - sprzedaliśmy prawie 60 losów. Pieniądze uzyskane z loterii przeznaczę na kupno różnych materiałów lub zorganizowanie atrakcji dla dzieci z Instytutu dla Dzieci Niewidomych.

No i muzyka. Zagrało sporo znajomych, znów jest w tym ogromna zasługa N. - jestem jej bardzo wdzięczna za zorganizowanie tego wszystkiego i na dodatek dostarczenie pysznych domowych ciast.

A muzykanci grali cudnie. Trochę potańczyłam, trochę posłuchałam, żeby zapamiętać to dobrze na cały ten rok - N. z bębenkiem, skrzypków, A. z basami, i małą Marysię, bawiącą się u stóp rodziców na scenie.

A na zakończenie imprezy K. zawiózł mnie do domu i zakończyliśmy wieczór hot-dogiem na Orlenie.

Jestem bardzo wdzięczna wszystkim, którzy przyszli, brali udział w zabawie, loterii, tańcach, grali. Tym, którzy interesowali się moim wyjazdem i mówili ciepłe słowa. Jestem niewypowiedzianie wdzięczna, że mam tylu fantastycznych znajomych.



czwartek, 24 października 2013

Przejściowe zawirowania spowodowały, że mniej ostatnio myślałam o wyjeździe. Znów słucham Tracy Chapman.
W międzyczasie dość nieoczekiwanie udało mi się udoskonalić technikę pływania. Coraz bardziej odczuwam płynącą z tego przyjemność. Mam nadzieję, że znajdę basen w Bogocie.
 
Tymczasem został mi już tylko tydzień w pracy i nieco ponad dwa tygodnie do wyjazdu.
 
Co zrobiłam? Mam już tłumaczenia dyplomów, szczepionki w toku (rezygnuję z żółtej febry i duru, po prostu nie będę się zapuszczać w niebezpieczne obszary).
Lekarze również. Czekam jeszcze tylko na wyniki jednego z badań i ostatnią mam nadzieję wizytę u dentysty.
 
Część rzeczy wywiozłam już do Lublina, za kilka dni spotykam się z koleżanką ws. mieszkania, żeby ustalić kilka szczegółów.
 
W piątek i sobotę egzamin z angielskiego.
 
W sobotę po egzaminie spotkanie z kilkorgiem przyjaciół.
W niedzielę impreza pożegnalna, wspólnie z N., która będzie obchodzić swoje urodziny. Będzie sporo moich znajomych z pracy, trochę innych znajomych, no i tańczący oberka. W planie pokaz slajdów i loteria fantowa. Dzisiaj ustalamy z M. plan pokazu. W niedzielę zajmę się przygotowywaniem fantów.
 
M. pokazała mi też na swoim dysku dokumentację fundacji. To wszystko bardzo ciekawe i cieszę się, że będę się w to wdrażać.
 
Bilety do Berlina kupione, H., T. i K. przyjadą, spędzimy razem 2 dni. Muszę teraz jeszcze tylko znaleźć mieszkanie. Rezerwowanie miejsc to będzie łamigłówka, różne terminy przyjazdu/wyjazdu. Może lepszy będzie hotel/hostel.

środa, 2 października 2013

2 października

Dzisiaj dowiadywałam się w sprawie szczepień. Mam zamiar doszczepić się jeszcze przeciwko durowi brzusznemu i żółtej febrze. Może jeszcze tężęc, błonica i krztusiec, nie wiem, czy w tak krótkim czasie uda mi się wszystko.

W internecie znalazłam ciekawą stronę dotyczącą uczenia niewidomych. Czytałam materiały i pojawiały mi się w głowie pytania, które chciałabym zadać M.

Znów mi ktoś powiedział, że jestem odważna. Właściwie to wcale się tak nie czuję. Po prostu robię to, czego bardzo w tej chwili chcę.
Chyba zawsze tak miałam, że ciągnęło mnie w świat. Ciekawość była tak silna, że przeważała lęk.

Teraz też główną moją motywacją jest ciekawość. Jestem ciekawa, czego się tam dowiem, nauczę, jakich ludzi spotkam.

W głowie dzisiaj piękny oberek. Chyba jednak poszukam klarnetu. Muzyka to kolejny ciekawy świat.

wtorek, 1 października 2013

1 października

Dzisiaj w Empiku spotkanie z Markiem Kamińskim, którego poznałam w jakiś sposób dzięki temu blogowi. Wracam podekscytowana, przypominam sobie rzeczy, które zapamietałam z jego książek - przygotowanie, pokora, wartości. Możliwość wymienienia kilku zdań - bardzo miła.
Co dla mnie ciekawe - to rola filozofii. Pan Marek obronił niedawno pracę magisterską i planuje pisanie doktoratu. Zapytałam więc, co daje mu filozofia, czego nie dają wyprawy. Jego zdaniem studiowanie filozofii otwiera na wielość możliwości i przygotowało go w pewnym sensie intelektualnie do planowania wypraw. Nie bez znaczenia było też zainteresowanie logiką. Przy czym otwartość na różne wizje świata pozostała mu do dziś.
Marek Kamiński przygotowuje się teraz do drogi Santiago de Compostella. Uczy się hiszpańskiego, potem będzie się uczył jeszcze francuskiego po to, by móc rozmawiać z ludźmi. O czym? o wartościach. Bardzo jestem ciekawa, co wyniknie z tego projektu.

A tymczasem siadam do nauki angielskiego, żeby uczyć, trzeba umieć :) więc koniecznie muszę odświeżyć gramatykę.

poniedziałek, 30 września 2013

30 września

fantastyczny weekend w Duesseldorfie i Kolonii. Spotkania z przyjaciółmi, podliczanie, ile lat się znamy. Mimo odległości, zapracowania, wciąż mamy chęć od czasu do czasu się spotkać i wymienić. Za każdym razem jest inaczej. Zmieniamy się, ale ciekawość pozostaje i chyba wszyscy mamy dość chęci, żeby podtrzymywać ten niezbyt silny, ale trwały płomień.

Wyjazd do Niemiec - miłe uczucie, wchodzenie w coś znanego, i tym razem nie miałam oporu, żeby od razu przejść na niemiecki. Kupiłam sobie dwie książki, z których jedną niestety zostawiłam w samolocie, wracając do Warszawy. Mojego ulubionego Andrieja Kurkowa.

W księgarni mnóstwo cudnych materiałów papierniczych i gadżetów. Poza tym książki, książki, książki, poukładane alfabetycznie, tematycznie, językami.... Z regałów tematycznych, oprócz "hobby", "sport" itp.,  ciekawostka: dział "silne kobiety", "namiętność", "homoseksualizm".

Na szarych drzwiach kamienicy w Kolonii naklejone paski czarnej taśmy, na niej kredą napisy C+M+B. Jesteśmy w zatem w katolickim landzie. Kolonia to poza tym miasto mostów i żeglugi, śledzę przepływające statki towarowe i pasażerskie, na promenadzie nadrzecznej stoją zabytkowe dźwigi portowe. Poza tym dużo nowej architektury, w tym z lat powojennych. Kościoły częściowo nieodbudowane, częściowo uzupełnione elementami współczesnej architektury. Warszawiak łatwo może sobie wyobrazić skalę zniszczeń, jakim uległo miasto w czasie nalotów alianckich. Niestety nie udało mi się zwiedzić muzeum archidiecezjalnego, zbudowanego na ruinach świątyni gotyckiej, ale architektura z zewnątrz robi wrażenie - chciałabym widzieć więcej tego rodzaju budowli w Polsce. Na stronie pracowni architektonicznej można znaleźć kilka zdjęć: http://www.arcspace.com/features/atelier-peter-zumthor/kolumba-museum/


Spacery nad Renem, tam jesień dopiero zaczyna wyzłacać liście.

W Bonn, mieście urodzin Beethovena pomarańczowe banery ze sloganem miasta: "Freude" - cytat z "Ody do radości". Towarzyszy mi przez całe niedzielne popołudnie.

Poza tym piwo, żelki Haribo, Sauerkraut i kaszanka. Co ciekawe, w Kolonii podaje się piwo w eleganckich szklaneczkach o objętości 200 ml.Rozmowy o przygotowywaniu kostiumów karnawałowych.

czwartek, 19 września 2013

- a czemu te cebulki są takie małe?
- specjalnie takie wybrałem, żeby zrobić ładną kompozycję.

Prezent od A. :-)a właściwie to, co z niego zostało po wieczorze :-)


piątek, 13 września 2013

Zegar tyka.
Odmierzam czas rzeczami do zrobienia i spotkaniami z ludźmi.
 
Perspektywa wyjazdu wyostrza zmysły. Uśmiecham się do kwiatków na Placu Grzybowskim, który pokazuje już swoją jesienną twarz. Drobne, biało-żółte kwiatuszki na przekór szaremu niebu.
 
Za tydzień jadę w odwiedziny do przyjaciółki, wsiądę do samolotu, chwycę trochę języka Goethego w wydaniu codziennym. Będę zapamiętywać, na zapas, na ten rok, kiedy nie będzie to dla mnie w zasięgu ręki.
 
Robię porządki w papierach, segreguję w myślach rzeczy na kupki: to jedzie, to spakuję na później, to oddam.
 
Mimowolnie robię w głowie bilans. Jestem na plusie. Tyle świetnych ludzi wokół mnie.

środa, 11 września 2013

''To jest wieczór na piosenkę - pomyślał Włóczykij. - Na nową piosenkę, która składać się będzie w jednej części z nadziei, w dwóch z wiosennej tęsknoty, a jej resztę stanowić będzie niewypowiedziany zachwyt, że mogę wędrować, że mogę być sam i że jest mi ze sobą dobrze''.

środa, 4 września 2013

4 września

Bawię się z dziewczynkami po angielsku. Mówię kolory, żeby powiedziały mi nazwy owoców, które są w tym kolorze. Udaję odgłosy zwierząt, żeby powiedziały mi ich nazwy. Rysuję T. na pleckach liczby od 1 do 20, żeby mi je mówiła po angielsku. Potem się zamieniamy, i T. rysuje na moich plecach, a ja zgaduję. W pewnym momencie słyszę: 'Teraz narysuję to, bo tego jeszcze nie znam". 100, niestety byłam tak zaskoczona wyjściem poza zasięg, że nie zgadłam :)

I przekładam to sobie od razu w głowie na uczenie dzieci niewidomych. Czy pisanie na plecach cyfr zadziała? Może nie, bo niekoniecznie znają kształt cyfr, ale możemy spróbować klepania w ramię - lewe to dziesiątki, prawe - jedności. A owoce? może mówić o smakach zamiast o kolorach? w ogóle, jak i czy rozmawiać z niewidomymi dziećmi o kolorach? a kształty? jak uczyć je kształtów?
Myślę, że tego może się nauczyć każde dziecko wystarczająco sprawne umysłowo, tylko nam, widzącym jest po prostu łatwiej. Wzrok to wielka pomoc.
Może słusznie mówi U., że od niepełnosprawnych należy wymagać wręcz więcej, niż od pełnosprawnych, bo mają więcej do nauczenia, muszą pokonać większe ograniczenia. A ograniczenia pokonuje każdy z nas, tylko różną miarą są nam wymierzone.

A w sobotę w ciuchlandzie za 50 gr wyszperałam płytę z piosenkami dla dzieci po angielsku. Będzie jak znalazł.

Będzie jak znalazł dla dzieci z Instituto para Ninos Ciegos w Bogocie, które chciałabym uczyć angielskiego w ramach wolontariatu.
Już od listopada.

W Kolumbii chciałabym też pracować w domu starców dla kobiet. Oprócz tego będę wsparciem organizacyjnym dla szefowej fundacji.

Stopniowo przygotowuję się o tego. Jest mi coraz trudniej skupić się na pracy w biurze, myśli uciekają daleko. Jednocześnie smakuję dni pozostałe przed odjazdem, odcienie nieba, zapachy, spotkania. Skakanie na trampolinie z dziewczynkami. T. obliczyła, czy trampolina jest w stanie nas udźwignąć - to wspaniałe, że potrafi tak ładnie liczyć i najwyraźniej sprawia jej to przyjemność.

Czytam bloga Krystyny Jandy, ma wspaniałe poczucie humoru i pięknie smakuje życie. Zaśmiewałam się też do łez nad fragmentami "Shirley Valentine", które opublikowała.

I tak mijają dni.

środa, 28 sierpnia 2013

Bilet

Bilet już mam. Zwyciężyła opcja “one way”, wylot 12 listopada z Berlina przez Madryt. Czeka mnie noc w Madrycie – mam nadzieję spędzić ją u znajomych znajomych, wkrótce zacznę poszukiwać. Bilet kosztował ok. 2500 PLN, koszt dojazdu do Berlina to 35 złotych (Polski Bus) lub 129 złotych (PKP).
 
Poza tym załatałam sobie dzisiaj dziurę w zębie i sprawdzam terminy kursów pierwszej pomocy. Mam nadzieję, że uda mi się to zgrać z wizytą przyjaciółki oraz małym wyjazdem do Kolonii. Grafik się zapełnia.
Obmyślam też, co, jak i kiedy wywieźć z mieszkania. Nie mogę się tego doczekać.
 
Wymieniam też mejle z biurem tłumaczeń, zdecydowali się umieścić mnie w swojej bazie tłumaczy. Mam nadzieję, że nie będę tam tylko martwym zapisem, ale że wywiąże się z tego jakaś sensowna współpraca. To pozwoliłoby mi na zarobkowanie. Pieniądze = zwiedzanie.
Zastanawiam się też nad zdawaniem egzaminu z angielskiego, który poświadczałby moją znajomość języka. Mogłabym go użyć do starań o wizę i być może pomógłby mi pozyskiwać uczniów na korepetycje. Niestety, patrząc na grafik British Council, nie dostanę certyfikatu przed wyjazdem. Być może ktoś mógłby mi go dosłać. Na potrzeby wizy powinno być OK., natomiast nie przyda mi się w początkowej fazie szukania zleceń.
Niezależnie od tego, siadam do angielskiego. Na podjęcie decyzji mam jeszcze kilka dni, a więc swoim sposobem nie będę się spieszyć.
 
W pewnym sensie wracam więc do tego, co lubię, czyli do pracy z językami. Czuję się trochę tak, jak świeżo po skończeniu studiów, szukając możliwości pracy. 

Tymczasem w Kolumbii wielki strajk rolników. Blokady dróg, starcia z policją. Czy coś to zmieni? Czy tylko emocje ulegną rozładowaniu? Oby była to kolumbijska wiosna. 

niedziela, 18 sierpnia 2013

szukanie biletu

Jak szukać taniego biletu lotniczego, kiedy się leci na rok do Kolumbii?
Wylatuję w listopadzie tego roku, mam zamiar wracać w listopadzie 2014. 
Możliwości jest sporo: zlecić szukanie biuru podróży, szukać za pośrednictwem specjalnych wyszukiwarek, outsourcing do Indii (mam tam oblatanego znajomego, który służy radą).

Wybór najlepszej opcji nie jest zadaniem łatwym. W tej chwili mam do rozważenia trzy możliwości:
1. Promocja Lufthansy - bilet w dwie strony za 3000 PLN. Minusem są restrykcyjne daty powrotu (należy wrócić w ciągu 3 miesięcy), których nie można zmieniać. W tym wypadku mogłabym wykorzystać tylko  przelot "tam" - powrót mnie nie interesuje ze względu na terminy).

2. Kupno kupić biletu  w normalnej cenie, z opcją wskazania ostatecznej daty po opublikowaniu cenników na listopad przyszłego roku, kiedy wstępnie zamierzam wracać. Polega to na tym, że wskazuję teraz zamierzoną datę powrotu, którą potwierdzam w momencie opublikowania cenników - w moim przypadku będzie to listopad tego roku.
Porównywałam Air France i Lufthansę, i w tym przypadku lepsze możliwości daje Air France - w momencie kupna biletu datę wskazuje się w sposób przybliżony, co pozwala na dopasowanie daty powrotu do dostępnych klas rezerwacyjnych i uniknięcie dopłat. Na przykład, jeśli chciałabym wracać 15 listopada, a "moja" klasa rezerwacyjna nie będzie dostępna, mogę wskazać inny dzień, kiedy dostępne są miejsca w "mojej" klasie.
Dla porównania, Lufthansa wymaga sztywnego wskazania daty - ryzyko, że trzeba będzie dopłacać do wyższej klasy rewerwacyjnej, jest wówczas spore.
Możliwość późniejszego wskazania precyzyjnej daty powrotu istnieje tylko przy dokonywaniu rezerwacji przez biuro podróży, ja korzystałam z Lufthansa City Center.
Rozważam Air France i wylot z Paryża, co dałoby mi możliwość spotkania z francuską przyjaciółką. Cena: ok. 5000 PLN.

3. Bilet w jedną stronę. Zwykle drogi jak nieszczęście, ale mój doradca z Indii znalazł bilet w jedną stronę z Frankfurtu, cena ok. 2500, i sugeruje powrót transatlantykiem jako członek załogi. Trochę się waham, ze względów zdroworozsądkowych (przecież trzeba kiedyś wrócić, ogarnąć się i szukać pracy!). Ale perspektywa przygody oczywiście kusi, a cena biletu jest rozsądna. Plusem jest brak konieczności robienia dalekosiężnych planów. Na pociechę pozostaje mi opcja zmiany daty powrotu za dopłatą 120 EUR.

Na sprawdzanie zaproponowanych opcji przeznaczyłam sobie niedzielę. Muszę zdecydować, którą z opcji wybieram, skąd wylatuję i na jak skomplikowane opcje dotarcia do portu, w którym rozpocznę podróż, jestem gotowa.

Ponieważ jest to zadanie skomplikowane, wzięłam się do niego serio.

Po obfitym śniadaniu sprawdziłam pocztę, obejrzałam jeden odcinek "Gotowych na wszystko". Następnie zainspirowana Bree, umyłam okno balkonowe i posprzątałam balkon, łazienkę oraz ugotowalam ratatouille. To potrawa, przy której nie lubię się spieszyć, bo krojenie kolorowych warzyw sprawia mi frajdę. W międzyczasie przygotowałam koktajl malinowy oraz wrzuciłam do pralki śpiwór, który sporo mi ostatnio służył.

Teraz pozostaje mi już tylko zmycie naczyń, umycie podłogi, uporządkowanie kilu drobiazgów. Na szczęście koleżanka, którą chciałam wyciągnąć na spacer, nie odbiera telefonu, więc lista rzeczy "do zrobienia" nie wydłuży się już raczej dzisiaj.
Zatem siadam do sprawdzania opcji... Po napisaniu kilu zaległych mejli, oczywiście.

A może jeszcze skoczyć po jakieś ciastka do sklepu? ;-)

niedziela, 14 lipca 2013

decyzja zapadła.
Czuję, że idę we właściwym kierunku. A jednak jestem bardzo zdenerwowana.
Sporo spraw do załatwienia, kilka poważnych rozmów do odbycia.
I jadę, nie do końca w nieznane. Ale też w nie do końca znane. A raczej mało znane.

Póki co siedzę na balkonie i próbuję się skupić na tłumaczeniu programu festiwalu, który ma się odbyć w listopadzie we Francji i biogramów artystów. Oczywiście nie mogę się skoncentrować, bo jednocześnie zaczynam wypełniać wniosek wizowy do Stanów, które nie są moim celem, ale na wypadek, gdybym znalazła dobre połączenia przez ten kraj.

do zrobienia:
odejść z pracy
zdobyć wizy
poszukać pomysłów na to, co konkretnie mogę robić w nowym kraju
przemyśleć, jak się spakować i co ewentualnie dokupić
zrobić kurs pierwszej pomocy
naprawić komputer

w międzyczasie kilka kontaktów do odnowienia, może wolontariat tutaj na miejscu. 

ech.
Może też warto zapisywać, co się dzieje tutaj. A dzieje się pięknie.

czwartek, 28 lutego 2013

znów zima.
Trudno zatrzymać to, co naokoło. Między pracą a domem mało tego zostaje.
Na szczęście jest weekend, Warmia, śnieg. Kulig bez dzwoneczków, ale ze skrzypeczkami i skrzypkiem ubranym w buty od nart biegowych, takie stare, spodenki wełniane do kolan, kolorowe skarpety i wełniany beret. Grający skoczne melodie mimo dziesięciostopniowego mrozu. Są sanie, koniom paruje z grzbietów. Jest też ognisko, są kiełbaski, wódka, która cudnie grzeje na mrozie.
I tańce w pięknej chacie z czerwonej cegły, z pomalowanymi na zielono drzwiami i podłogami, z zielonym kaflowym piecem. Z dużym salonem, gdzie jedną ścianęzajmuje półka z książkami. Do listewek półki poprzyczepiane są różne zdjęcia, rysunki i inne.

Sporo ludzi, z którymi się zaprzyjaźniam, i którzy będą w moim życiu.