Nadal uwielbiam lotniska i samoloty, za stan zawieszenia, bycia pomiędzy. Za słońce wpadające przez przeszklone ściany.
Kopenhaga, połączenie przez Rygę.
Podróż trochę w czasie i przestrzeni, godzina w przód i w tył, razem ze słońcem lub naprzeciw mu.
Pobyt na lotnisku w Rydze na tyle krótki, że nie było sensu przestawiać zegarka.
Lot
blisko ziemi, zostawiam za sobą mazowiecki pasiak pól. Łotwa, którą
widzę z okna, to regularne prostokąty lasu. I intrygujący krajobraz z
dziesiątkami jeziorek, które z góry wyglądają jak kałuża rozprowadzona
dziecięcą ręką po piasku. Można nawet domyślić się, w którą stronę się
poruszała.
Dania jeszcze inna. Kiedy dolatuję, słońce jest już
nisko, kolory wydają się głębsze, zieleń, czerń, szmaragd morza. Wśród
nich nitki dróg z rondami nanizanymi jak korale.
Kopenhaga zaskakuje. Kolorami. Piekna żółć, ochra, odcienie niebieskiego. Dużo świeżej, fosforyzującej niemal zieleni.
Ale to jednak miasto.
Gdyby nie spotkanie z C., nie miałoby sensu.
Podziwiam
doskonale zorganizowany transport, funkcjonalny hostel. Zaskakują detale, ale w jakiś sposób jest to
znane.
Czytam Tomka Michniewicza, jego opowieści o
bezdrożach, o znajomościach zawartych na odludziach. O egzotycznych
krajach. O podróżach bez planu.
Znam to, na swoją miarę i swoje możliwości.
Czy i jak do tego wrócę, nie wiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz