Magda prosiła o emigracyjne refleksje, więc daję ;)
Jest marzec, ale styczeń i luty minęły jak z bicza strzelił, więc cofam się do Bożego Narodzenia :)
Święta Bożego Narodzenia spędziłam w Kolumbii i tym razem się postarałam - był barszcz z uszkami i pierogi.
Do stołu zasiadła nas czwórka - mąż, teściowa i kolega z pracy (Polak).
Ale polska wigilia w tropikach (nawet wysoko w górach i bez upałów) to jednak nie to. Nasze tradycje są tutaj znaczeniowo puste, jeśli nie dzieli się ich z osobami, które w nich wyrosły.
Żmudne lepienie pierogów nie zbiera należnych oklasków - kto sam pierogów nie lepił, nie poczuje. A pierogi ulepiłam konkursowe!
W ogóle tutaj dużo mniej jest przedświątecznej krzątaniny, niż w Polsce, i... teraz zauważam, jak mocno mam wdrukowany przekaz, że jeśli się wyprawia święta, to trzeba się urobić po pachy :-)
Na pociechę miałam kolegę Polaka, który mnie rozumiał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz