poniedziałek, 8 września 2014

La Puerta Falsa

Dzisiaj po raz pierwszy od jakiegoś czasu udało mi się liznąć tzw. kultury. W muzeum należącym do Banku Republiki obejrzeliśmy wystawę prac Duerera i zdjęć jakiegoś amerykańskiego fotografa. Fotograf nie zrobił już na mnie takiego wrażenia, jak miedzioryty, niesamowicie wiernie oddające detale.

Potem poszliśmy zjeść, na stole pojawiły się tradycyjne potrawy - ajiaco, sancocho (zupy) i tamal (coś w rodzaju gołąbka zawiniętego w liść palmowy, liść palmowy jest niejadalny). Moje sancocho było przeraźliwie słone, poza tym porcja była przeogromna, więc poprosiłam o zapakowanie resztek. Nie miałam zamiaru zabierać ich do domu. W La Candelaria bezdomnych jest niesamowicie dużo. Już w progu restauracji jeden z nich poprosił mnie o jedzenie, i na to właśnie liczyłam.

Potem poszliśmy do kawiarni La Puerta Falsa. Kilka miesięcy temu szukałyśmy jej z N., teraz już trafiłam do niej bez problemów. La Puerta Falsa to jedna z najstarszych kawiarni bogotańskich.  Powstała w 1816 r. i wciąż jest biznesem rodzinnym. Staruszek, który drżącą ręką wydawał mi resztę, powiedział, że on jest szóstą generacją pracującą w kawiarni, obok niego uwijał się także przedstawiciel siódmego pokolenia.

La Puerta Falsa specjalizuje się w tak zwanych onces (once - jedenaście), czyli podwieczorkach czy czymś w rodzaju tea time.Onces początkowo jadło się tylko po południu, teraz właściwie jest to każdy mały, raczej słodki posiłek. W ofercie były robione na miejscu tamale, bułeczki kukurydziane (almojabanas), typowe kolumbijskie słodycze i oczywiście czekolada.

A. zamówił cuajadę, coś w rodzaju naszego twarogu o nieco bardziej gumowej konstystencji z arequipe, czyli masą karmelową, i dżemem z jeżyn. Kto był w Kolumbii, ten wie, że sok i dżemy z jeżyn są tutaj bardzo popularne. Owoce pochodzą z plantacji i moim zdaniem nie mogą się równać dzikim, ale soki i dżemy dają radę.

Cuajada z dodatkami to zazwyczaj jest mój ulubiony deser, ale tym razem miałam ochotę na czekoladę i nie zawiodłam się. Podawana jest w zestawie z serem (coś w rodzaju mozarelli, tylko sporo twardszy i żółciejszy), almojabaną (kukurydziana bułeczka), i bułeczką z masłem. Ser należy połamać na kawałeczki, wrzucić do czekolady i chwilkę poczekać. Czekolada, mimo że nie przypomina tej w pijalni Wedla, była bardzo dobra, ser ładnie się w niej nadtopił.

Miło spędzić taką niedzielę w Bogocie.

sobota, 6 września 2014

ministra, Stiven i Edyta

Ostatnio zaskoczyła wszystkich, łącznie ze mną, nowina na temat związku między ministrą Edukacji i ministrą Handlu. Celowo używam słowa "ministra", bo tak właśnie piszą kolumbijskie gazety - "la ministra", a nie "el ministro". Opinia publiczna chyba nie może się zdecydować, co jest większą kontrowersją - czy orientacja seksualna, czy może zajmowanie wysokich stanowisk politycznych przez osoby będące w związku.

Ale i tak bardziej interesują mnie niziny systemu oświaty. Cieszę się takimi dniami, jak dzisiaj w Floridzie. Stiven, który do tej pory wrzeszczał do mnie, żebym na niego nie patrzyła, od wtorku dość nieelegancko przywołuje mnie machnięciem ręki i okrzykiem "profe Edita", żeby mu pomagać w zadaniach. Jest bystry, i być może dałby radę sam, ale tak jak wiele dzieciaków z Floridy, walczy o odrobinę uwagi. Być może ma to związek z tym, że dzieciaki dorastają tam szybko - sześcioletnia Laura przyszła do szkoły z opuchniętymi od płaczu oczami. Dostała lanie od mamy za to, że przyniosła ze sklepu brzydką fasolkę szparagową. Nic więc w tym dziwnego, że od wolontariuszy próbują dostać trochę tego, czego nie mają w domu.

Tata Sivena.Umięśniony.
Dzisiaj siedziałam więc ze Stivenem nad zadaniem matematycznym. Kiedy zostawiłam go, żeby pomóc innemu dziecku, urządził scenę nie z tej ziemi. Krzyki, walenie pięściami w pulpit i we własną głowę, próba duszenia się za pomocą troczka od kaptura bluzy, łzy, nazywanie mnie złą nauczycielką, szarpanie za ubranie i tak dalej. Bardzo byłam zadowolona, że mnie nie uderzył, zdarza mu się to wobec innych dzieci. Wytłumaczyłam mu, że nie mogę pracować tylko z nim, i że poczekam, aż się uspokoi, wtedy wrócimy do zadania. Poprosiłam inne dzieci, żeby nie zwracały na niego uwagi, tłumacząc im, co się stało. Uspokajanie się zajęło trochę czasu, ale się udało i potem było już super, Stiven zaczął się jeszcze bardziej starać. I nawet się dzisiaj do mnie uśmiechnął. Przez chwilę było w nim nawet widać dziecko, zwykle jego wielkie oczy są bardzo poważne.

I właśnie takie momenty lubię, kiedy udaje się nawiązać nić porozumienia z opornym dzieciakiem. Mimo, że wątła, to dla mnie stanowi sedno pracy z dziećmi. Bez relacji nie ma edukacji.
Bardzo lubię te dzieciaki, fajnie je poznawać. I Mark, genialny wolontariusz, anglikański ksiądz z Wielkiej Brytanii, ma rację mówiąc, że jestem egoistką. Nie wiem, jak korzystają na mojej obecności dzieci, ale ja mam z bycia z nimi dużo frajdy.

Takimi wiekowymi dżipami dojeżdżamy do Floridy
"moje" dzieciaki z Floridy

Wczoraj spotkałam się z moim sobowtórem. A. znalazł na facebooku profil Polki, która ma takie samo imię i nazwisko, jak ja, studiowała w Lublinie i mieszka w Bogocie! i w dodatku tak jak ja przyjechała tu w listopadzie. Tak, jak ja, mówi, że coś się zdarzyło przed wyjazdem z Polski :-) A. zawsze poprawia mnie, że
raczej przed przyjazdem do Kolumbii, ale nic nie poradzę, taką mam perspektywę ;-)

Edyta2 jest dużo młodsza ode mnie, wzięła dziekankę na iberystyce, żeby przyjechać do obecnie już męża, supersympatycznego Kolumbijczyka. Już za dwa tygodnie wracają do Polski, Edyta będzie kończyć studia, a jej mąż przygotowywać się do egzaminu na specjalizację lekarską w Hiszpanii. A ja nie mogę odżałować, że tak późno się spotkałyśmy. Edyta miała tutaj trochę wolnego czasu. Po jej opowieści o dwumiesięcznym zatrudnieniu w szkole w Kennedy, jednej z biedniejszych dzielnic Bogoty, wiem, że byłaby genialna w naszych projektach: "kiedy weszłam do klasy, dzieciaki biły się, tarzały po podłodze. Nikt mnie nie uprzedził, że będę miała w grupie dzieci autystyczne i opóźnione w rozwoju. Płakałam po powrocie do domu". Ale się nie poddała :-) Polki to naprawdę fajne dziewczyny.

Przy okazji, wymieniłyśmy z Edytą uwagi na temat dyscypliny (czyt. jej braku) w kolumbijskich szkołach.
Dzieciaki często zachowują się skandalicznie, i nikt nie wyciąga z tego konsekwencji. Fakt ze szkoły, w której pracowała Edyta: osiemnastoletni uczeń zranił nożem młodszego kolegę, nadciął mu nadgarstek. Kara? trzydniowe zawieszenie.

J. jej mąż, zna już Polskę. Najciekawsze spostrzeżenie: nie baw się śniegiem w parku. Nie wiadomo, jakie skrywa niespodzianki ;-)

Z nowin domowych, jutro mamy dezynsekcję. Podobno atakują nas jakieś roztocza. Ostatnio dni zaczynamy od wymiany informacji, komu przybyło i ile ukąszeń. Wrócę do Polski przebogata w doświadczenie.

Poza tym pochwalę się. Ostatnio dostaję prezenty od wolontariuszy. Genialną koszulkę z cytatem z Mandeli od Almu, magnes z Portugalii od Pauli, czekoladki od Sharlene czy śmieszny chiński kapturek na butelkę od Yijing. Bardzo to miłe, że w jakiś sposób jestem doceniana.
Poza tym rozmawiałam na facebooku z jedynym na świecie Zlatko. Będzie brał udział w jakimś szwedzkim talent show, nie mogę się doczekać :-) Czekam na powrót Rachel, Diany, nie wiem, czy dotrwam do przyjazdu Elizabeth, która wraca na Boże Narodzenie, ma już bilet.
I odpoczywam.
Jest dobrze.