piątek, 25 października 2019

wieczór

rzadki luksus, jestem sama. Aż nawet musiałam się zastanawiać, jakiego słowa tu użyć. Dzieci śpią, a mąż na koncercie.

Oczywiście mogłabym tutaj zapełnić dziesiątki wierszy zachwytami nad maluchami, ale wiadomo, one zawsze są najciekawsze. Pokazują świat z innej strony i, co trudniejsze, wystawiają mnie na próbę i pokazują, kim jestem.

A poza tym ulewne deszcze. Dziesięć minut jazdy rowerem w burzy gradowej, żeby zdążyć do pracy - tego jeszcze nie było. Przy czym, pomijając grad, już chyba wolę jazdę na rowerze w deszczu, niż stanie w korku, no, chyba, że w towarzystwie koleżanek. Mam to szczęście, że w zasięgu kilku ulic mieszkają moje dwie koleżanki z pracy, dwóch kolegów, a dwóch mieszka tak mniej więcej 15 minut spacerem. No, spacerem bez wózka, bo 22 kilo żywca w wózku na bogotańskich chodnikach spowalnia znacznie tempo.

Poza tym chyba bardzo niewiele. Czytam angielską klasykę (za darmo można pobrać na Kindla), "Tygodnik Powszechny" i wszystko, co się da o Aleksandrze von Humboldcie. Tyle dla mnie.
Kina i teatru brak, z prasy lokalnej tylko darmowe gazetki dla ekspatów, którymi wykładam kosz na śmieci. Ewentualnie jakieś imprezy dla dzieci i park, ile się da. W tym zamyka się ostatnio moje życie.
Patrzę na świat oczami wkrótce już trzylatka, spaceruję slalomem między placem budowy, facetami naprawiającymi kable, ogrodnikiem koszącym trawę i remontem jezdni. Zastanawiam się czasem, jak to będzie, kiedy podrośnie Nusia, czy też będzie tak zaczepiać wszystkich i dopytywać o wszystko. Czy ja jej na to pozwolę? Bo Pimpollo pozwalam bez żadnych oporów.
Z dziećmi czytam książki o pszczołach, dinozaurach, wulkanach, wierszyki, no i ulubioną - podręcznik pierwszej pomocy. Kiedy Nusia się uderzy, Pimpollo fachowo zakłada skarpetki w roli rękawiczek i bada, czy nie doznała obrażeń.
Czytam jak leci książki po polsku, angielsku, niemiecku, hiszpańsku, tłumacząc a vista. Pimpollo jest już do tego tak przyzwyczajony, że protestuje, gdy próbuję czytać po hiszpańsku.

Jestem często rozdrażniona, zmęczona, ale kiedy piszę tutaj o tych rzeczach, jestem też bardzo wdzięczna za to wszystko.

Z fajnych rzeczy, mam teraz więcej kontaktu z Polkami. Śpiewamy w chórku przy ambasadzie. Ani styl, ani repertuar mi nie odpowiadają, ale towarzysko mi się podoba.
Dzięki temu też buszuję w bibliotece przy ambasadzie, odświeżając nieco repertuar.

Brakuje w tym wszystkim jeszcze sportu, ale wracam na rower, no i może uda się znów wcisnąć gdzieś basen.

Brakuje w tym wszystkim przyjaciół, bo M., która mi jest najbliższa, czasu ma teraz wyjątkowo mało. Ale na szczęście jest. No i są jeszcze wszyscy w Polsce, dla których ja z kolei nie mam czasu, ale sama myśl o nich daje dużo.