wtorek, 22 lipca 2014

Sutatausa

Sutatausa w języku Indian Muisca, którzy zamieszkiwali kiedyś w rejonie Bogoty, znaczy Mały Prezent, Mała Danina.

I była dla mnie właśnie takim małym prezentem, od A., który jest wielkim gadułą i dzięki temu dobrym przewodnikiem.

Żeby do niej dojechać, trzeba się wydobyć z kotliny, w której leży Bogota, i pojechać do kolejnej doliny, po drodze mijając dymiące kominy cegielni. Czerwona cegła jest charakterystycznym elementem architektury Bogoty, i część z niej wypalana jest w dość prymitywnych piecach około 60 km na północny wschód od stolicy. Widok dość intrygujący, ale i przygnębiający jednocześnie - kominy wyrastają tuż obok domów mieszkalnych i jasne jest, że dym nie jest obojętny dla zdrowia mieszkańców.

Największym skarbem Sutatausy jest 17-wieczny kościół, który zdobią osiemnastowieczne freski,  odnalezione przypadkiem podczas remontu w latach 90. Aż do tego czasu ściany pomalowane były na biało zgodnie z zarządzeniem wydanym w czasie jednej z szalejących epidemii. Wszystkie budynki publiczne zostały wówczas pobielone ze względu na higienę. Wśród malowideł wyróżnia się portret żony kacyka.

Ale największą ciekawostką jest plac przed kościołem z czterema narożnymi kapliczkami. Wytyczały one przestrzeń sakralną i miały zachęcić Indian, którym obce były rytuały religijne w zamkniętych przestrzeniach, do przyjmowania nowej wiary. Z czasem wykorzystywane były także jako ołtarze podczas procesji Bożego Ciała. Z czterech kapliczek do czasów obecnych zachowały się aż trzy oryginalne.

Kościół jest położony na wzgórzu, z pięknym widokiem, i trudno nie myśleć o tym, że Indianie czcili naturę właśnie. 


W przylegającym do Kościoła budynku parafii nocował niekiedy Simon Bolivar. Przez środek skrzydła mieszczącego obecnie muzeum parafialne biegnie pas pozbawiony posadzki, i podobno tędy przedostawał się Bolivar, oczywiście nie zsiadając z konia, do tunelu pozwalającego mu schronić się przed prześladującymi go wojskami hiszpańskimi.

W Sutatausie zachowała się też Plaza de Torros, czyli arena walk byków. Jest ona używana obecnie jako amfiteatr. Nawiasem mówiąc, corridy wciąż jeszcze odbywają się w niektórych miejscowościach Kolumbii i są częścią dość specyficznego folkloru, o który otarłam się w styczniu w miasteczku Choachi. Pojechałam tam wygrzać się w ciepłych źródłach, a trafiłam na miasto w gorączce - z dziesiątkami ulicznych sprzedawców, dudniącymi koncertami trudnej do zidentyfikowania muzyki, coś w rodzaju latynoskiego country, i ulicznymi loteriami, w których można było wygrać spore cielę. Miasto obklejone było podobiznami torreros, a arena, którą widać było ze wzgórza, pękała w szwach.

Po wizycie w Sutatausa pojechaliśmy jeszcze na obiad do Ubate, dumnie mieniącego się mleczarską stolicą Kolumbii. Na targu, obserwując zażywne panie, uwijające się wśród kuchni opalanych drewnem i wspinające się na stołki, żeby żeby zamieszać w wielkich garach, zjedliśmy gotowaną kurę - autentyczną, trwardą jak łyko. Jeśli jeszcze kiedyś tam zawitam, skuszę się na nadziewaną szyjkę kurzą. Oby nie odstraszyło mnie oko łypiące z załączonej do niej głowy.
I tym sposobem dostałam solidną dawkę tego, czego bardzo mi było potrzeba, czyli wsi po prostu.




poniedziałek, 21 lipca 2014

za czym tęsknię

już 8 miesięcy jestem w Kolumbii i naszła mnie tęsknota.
Tęsknię przede wszystkim za ludźmi, ale i za pewnymi rzeczami. 

A więc za czym tęsknię?
- za śpiewaniem (kto mnie nauczy nowych śpiewów ludowych na odległość?), i tańczeniem na 3,
- za taborami Domu Tańca,
- za noszeniem sukienek i sandałków (pogoda w Bogocie zła nie jest, ale lato właściwie tutaj nie występuje),
- za porami roku, (tutaj czasem pada bardzo dużo, czasem mniej, trochę waha się temperatura - a poza tym jest bez zmian)
- za robieniem dżemów (tutaj sens robienia dżemów jest nikły, bo owoce są dostępne cały rok)
- za kurkami,
- za mąką orkiszową (wybór mąki jest nędzny, choć ostatnio kupiłam razową - zobaczymy, co z niej wyrośnie),
- za Marks&Spencer (dział spożywczy),
- za kupowaniem gadżetów do domu (tutaj nie kupuję, bo staram się nie gromadzić rzeczy),
- za książkami (czytanie po hiszpańsku jednak sprawia mi trudność),
- za szwendaniem się bez celu po mieście i po zmroku (tutaj niebezpiecznie),
- za zapachem i widokiem dojrzewającego zboża,
- za ścieżką rowerową przy Belwederskiej,
- za Europą ogólnie (wyszukuję w kinach filmy europejskie i jak głupia cieszę się z każdego europejskiego wolontariusza),
- za kaszą gryczaną, jaglaną, jęczmienną, ogórkami kiszonymi,
- za dobrym serem (tutaj przyzwoite sery są drogie),
- za polską wsią i jej kolorami (tutaj trawa ma inny kolor i uprawy też są inne, poza tym naokoło wysokie góry, a ja pochodzę z nizin).

Wychodzi na to, że myślę głównie o jedzeniu.
Tutaj jakoś jedzeniowo nie mogę się ogarnąć. Przede wszystkim rozleniwiło mnie gotowanie Rosy. Poza brakiem wspomnianych wyżej produktów, za nic nie mogę zaufać całorocznej dostępności szparagów, rzodkiewek, truskawek i innych. No zupełnie nie mają dla mnie sex appealu.
Bezsmakowe jabłka nie inspirują do pieczenia. Świeże soki owocowe wiercą mi dziurę w brzuchu, więc nawet tym, w przeciwieństwie do wielu turystów, nie mogę się pocieszyć.

I choć lubię tutejsze jedzenie, i najróżniejsze placki i wypieki z mąki kukurydzianej, kaszankę z ryżem zamiast kaszy, ajiaco, zajadam się przepysznym avocado - to jednak czasem brakuje mi swojskich smaków.

Z aktualności, dzisiaj 20 lipca, Święto Niepodległości. Parady nie widziałam , bo sprzedawałam religijne filmy animowane po mszach w kościele. Pomagaliśmy zbierać pieniądze na remont domu dla podopiecznych Fundacji Totus Tuus. Widziałam tylko przelot wojskowych samolotów. Teraz próbuję się skupić na przygotowaniu lekcji dla dzieciaków z Instytutu.


piątek, 18 lipca 2014

parkowanie tyłem

Jeden z małych szczegółów: w Bogocie wszyscy parkują tyłem na parkingach publicznych.
Dlaczego? Bo dzięki temu łatwiej jest wyjechać w razie ewakuacji.

Poza tym standardowo sprawdzane są bagażniki samochodów, szczególnie parkujących na parkingach podziemnych w centrach handlowych i różnego rodzaju instytucjach użyteczności publicznej.

Co to oznacza? żywe wspomnienie po latach 90, kiedy podkładanie bomb było narzędziem walki o władzę karteli narkotykowych, przypadkowi ludzie ginęli w ulicznych strzelaninach, a pójście do centrum handlowego wiązało się z ryzykiem.