wtorek, 26 listopada 2013

co ja tutaj robię

Jestem w Bogocie już tydzień, więc może czas już na małe podsumowanie, co ja tutaj robię.

W tej chwili wcinam mieszankę wedlowską i jestem bardzo zadowolona.

Miałam bardzo udany weekend, intensywny i pełen fajnych spotkań.

Ale dzisiaj opiszę, jak ogólnie wygląda moje życie tutaj.

Do moich zadań należy zapewnienie, że wolontariusze wiedzą ogólnie, co mają robić, jak się poruszać po Bogocie, jak się należy zachowywać, dbanie o to, by w domu niczego nie brakowało (tu raczej pomocniczo, bo logistykę w dużym stopniu zapewnia Rosa, która jest fajntastyczną, mądrą kobietą i o której pewnie tu jeszcze będzie), pilnowanie, żeby się dzieciaki (czyt. wolontariusze) nie pogubiły i żeby wracały o rozsądnej godzinie do domu, oraz wykonywanie wszelkich innych poleceń przełożonego ;-) Muszę też czasem robić za policjanta i pilnować, żeby przestrzegali zasad współżycia.

A więc mój przykładowy dzień wygląda tak: wychodzę z mojego pokoiku za kuchnią. Budzi mnie zwykle szuranie garnków - Rosa przychodzi o 6:30 i zaczyna przygotowywać śniadanie. Rozmawiam trochę z Rosą, ustalamy plan dnia i co trzeba dokupić. Jeśli trzeba, jadę z wolontariuszami do ośrodka - dzisiaj byłyśmy z dziewczynami w domu dziecka. Szczerze mówiąc, nie lubię tam jeździć. Dom dziecka jest nieprzyzwoicie dobrze zaopatrzony i przychodzą tam sponsorki i wolontariuszki z torebkami od Louisa Vuittona, więc nasza obecność nie wydaje się niezbędna. Ale mimo to dzieciaki to dzieciaki, dzisiaj fajnie się bawiliśmy plasteliną z trzylatkami. Ustaliłyśmy też z jedną wolontariuszką, co będzie mogła robić jutro z dziećmi, ale wróciła do domu późno i nic nie przygotowała, więc nie wiem, jak sobie jutro poradzi. Ustaliłam też z domem dziecka dzień na wizytę w dużej grupy wolontariuszy z Portoryko, którą będziemy gościć w połowie grudnia.

Wymieniłam parę mejli z kierowniczką ośrodka dla dzieci chorych na raka, sprawdziłam, czy mamy nowych kandydatów na wolontariuszy. O dzieciach chorych na raka jeszcze będzie, czuję, że będzie to fajna współpraca.

Po obiedzie skoczyłam do supermarketu po sprawunki, w weekend moi wolontariusze zjedli na przykład cały ser. Potem szybko do domu, zjadłam obiad przygotowany przez Rosę i poszłam do Izby Handlowej (coś jak nasz KRS), żeby zostać odprawiona z kwitkiem, czyli ściśle rzecz biorąc z właściwym formularzem do uzupełnienia. Wróciłam do domu i udało mi się pogadać na skypie z M., ciągle mnie wspiera :-) ustaliłam plan działania na jutro z szefową, zjadłam kolację z wolontariuszkami, sprawdziłam stan kasy, napisałam jakieś pismo (po hiszpańsku, więc trwało to się przeraźliwie długo), zajrzałam, co piszczy na facebooku - na profilu fundacji znalazłam ciekawy wpis o tabletach dla niewidomych.
Czyli w sumie całkiem normalny dzień, tylko pod inną szerokością geograficzną i może więcej jestem w ruchu.

Mamy teraz spokój, tylko 4 wolontariuszki i ja w mieszkaniu. Jest dobrze.

Ciągle nie chce mi się robić zdjęć, a widzę dużo ciekawych rzeczy i spotykam masę ciekawych ludzi. Dzięki pracy trafiam do dzielnic, gdzie nigdy bym się nie zapuściła jako turystka, i oglądam rzeczy, jakich normalnie bym nie zobaczyła - podrzędne bary, gdzie cała rodzina siedzi przy stole i tylko głowa rodziny pije - alkohol, a obok baru jest pisuar (bez zasłonki), psy bezpańskie na ulicach, ludzi grzebiących w śmietnikach, stragany uliczne sprzedające wszystko. Tutaj już niemal święta, plastikowe choinki jak grzyby po deszczu wyrastają na chodnikach, a od kilku dni codziennie mamy ulewy. Jest bardzo zimno, mówią Kolumbijczycy, i nie mogą się nadziwić, że jestem tylko w sweterku.

Za oknami taksówek przewijają się różne obrazy - kolorowe, ale nędzne domy, i luksusowe kondominia. Ciągle się jeszcze gubię w transporcie, ale bogotanie są bardzo mili i pomagają nawet nieproszeni o pomoc. Zdarzają się też przemili taksówkarze, którzy z uśmiechem na do widzenie mówią, że chieliby mnie jeszcze kiedyś spotkać, i wcale nie chodzi o podryw ;-)

I mogłabym tak pewnie jeszcze długo pisać, ale pora spać. W Polsce jest już 6 rano. Dobranoc. Dzień dobry.


sobota, 23 listopada 2013

koordynacja

dzisiaj przeżyłam chrzest bojowy koordynatora wolontariuszy - trzymanie głowy jednej z dziewczyn nad miską.Wypiła podobno niewiele, ale jest takim chucherkiem, że wierzę, że nawet mała ilość alkoholu mogła ją zmóc.
Teraz już śpi, słyszę z daleka jej chrapanie.
Pozostała czwórka wróciła imprezować. Fajnie patrzeć, jak dzieciaki się wspierają, pilnują pijanych, odprowadzają do domu. Wczoraj bardzo ładnie zajęli sie inną dziewczyną, która też wypiła o jeden drink za dużo).
Zastanawiamy się, kto będzie następny. 
Ale żarty na bok, myślę, że przyda się też jakaś rozmowa o alkoholu. Poprzedni tydzień zdominowała mocno imprezowa grupa, pili niesamowite ilości alkoholu, i cieszę się, że tutejsze trunki są słabsze niż w Polsce, bo mogłoby być źle. Picie tutaj ma dodatkowy wymiar - utrata kontroli to mniejsze bezpieczeństwo, a to niebagatelna sprawa.

Wprowadziłam się juz do swojego pokoiku - dotychczas zajmowała go poprzednia koordynatorka, i znalazłam pod łóżkiem "welcome pack" od M. - a w nim materiały do pracy z dziećmi niewidomymi i tabliczkę do pisania brajlem (zaczęłam się uczyć!) Dzięki, M!!!!! :-))))

Dzieci w Instytucie mają teraz wakacje, ale mimo to zamierzam coś z nimi robić. Planowałam je zabrać do parku ze zwierzętami, ale już tam były. Chodzą mi po głowie inne warsztaty, ale nie będę zdradzać, jakie :-) Rozmawiałam już z panią dyrektor ośrodka i z jedną z nauczycielek, i myślę, że razem będziemy mogły robić fajne rzeczy.

Miałam też zajęcia z inną klasą niż zwykle - z tzw. drugą. Mimo, że nie byłam przygotowana, to i tak mi się podobało - dzieciaki niesłychanie chciały pracować. Bardzo chciałabym mieć drugiego wolontariusza do pomocy na dłuższy czas.

Dzisiaj pogadałam też z J., Amerykano-Salwadorczykiem, który chciałby rozwijać projekt fundraisingowy dla fundacji. Ma bardzo fajne pomysły, i dużo zapału, i bardzo trzymam za niego kciuki. Mimo początkowej niechęci (trochę naruszał zasady i musiałam mu zwrócić uwagę), chyba sie dogadaliśmy i bardzo się z tego cieszę.

Jest trudno, bez bliskich, w obcych językach, ale jest fajnie :)

a tak wyglądają okolice Instytutu dla Dzieci Niewidomych :-) pszczółki przed szkołą policyjną to dekoracja świąteczna :-)



niedziela, 3 listopada 2013

pożegnanie

W czwartek ostatni dzień pracy.

Niewiele już popracowałam, tak naprawdę zajęłam się już głównie pisaniem mejli informujących o moim odejściu i odpisywaniem kolegom z pracy. I oczywiście przygotowaniom do spotkania pożegnalnego.

W międzyczasie jeszcze wyszłam do przychodni na kolejną dawkę szczepionki przeciwko żółtaczce.

A po południu odbyło się spotkanie. Trudno powiedzieć, ile osób przyszło, ale mam przed oczami tę naprawdę dużą grupę, zgromadzoną w sali operacyjnej. To niesamowite, ile osób chciało się ze mną pożegnać osobiście. I niesamowite, ile osób złożyło się na pożegnalny prezent dla mnie - czyli darowiznę pieniężną, którą wykorzystam, podobnie jak środki zgromadzone z loterii, na pomoc dzieciom z Instytutu dla dzieci niewidomych. Według D., która organizowała zbiórkę, było to ok. 100 osób - z niewiele ponad dwustu w całej firmie.I chyba dla mnie najważniejsze jest, że każdy dolar (bankowcy dokonali od razu wymiany walutowej ;-) to wyraz sympatii dla mnie i wsparcia dla moich planów. To też dla mnie zobowiązanie, żeby jak najlepiej wykorzystać to zaufanie.

Oprócz pieniędzy dostałam też dyktafon - będę mogła dzięki niemu nagrywać śpiewy pań z domu starców i samej nauczyć się trochę śpiewać.
Jeśli zdążę, chciałabym też nagrać pocztówkę dźwiękową dla dzieci niewidomych z Polski - zebrać trochę odgłosów Polski.

Smutno zostawiać ludzi, których się lubi, z którymi jest się zżytym. Ale mam nadzieję, że dużo tych relacji przetrwa. Chciałabym. Będę pisać z Kolumbii. 

W piątek pojechałam do Lublina, odwiedzaliśmy z ojcem groby. Był piękny, słoneczny dzień. Wieczór spędziliśmy u U., widziałam się też z bratem.

A wczoraj wstałam już z lekkim strachem - to już Reisefieber.

Potem jeszcze spacer na Stare Miasto. Dym węglowy snuje się już po Lubartowskiej, w bramach gołębie podrywają się z furkotem do lotu. Idę do góry zaułkiem Hartwigów, dalej na plac Po Farze. Na prawo za Zamkiem dźwigi, ciekawe, co zbudują. Zaglądam jeszcze do Dominikanów i na plac koło Teatru Andersena, dobrze znane zakątki.

Wieczorem impreza u S., a dzisiaj znów Warszawa. Jeszcze tylko tydzień do wyjazdu.

Jutro nie muszę nastawiać budzika, żeby wstać do pracy. Dziwne.


Moja kurka zostaje w biurze. W dobrych rękach.