niedziela, 4 listopada 2018

Od czapy

Taki jakiś czas trudny ostatnio, zmęczenie mocno daje się we znaki. Tracę cierpliwość co pięć minut. Nie ogarniam, zapominam, zaniedbuję, nie wybaczam sobie.
Ale wreszcie nadszedł ten moment. Zwolniłam na chwilę.
Pimpollo śpi.
Ja jestem sama.
Nie będzie dzisiaj o Kolumbii ani o Pimpollo. Bo dzisiaj jestem ja. Zaniedbałam siebie i czas to zmienić.

czwartek, 12 kwietnia 2018

sposób na porę deszczową

przedstawię pokrótce bogotańskie równanie:
pora deszczowa deszczowa + niskie standardy budowlane = zimne mieszkanie
a teraz zdefiniujmy niewiadome.
Pada, więc nie ma słońca, więc temperatury na zewnątrz niskie. Jak niskie, wie to tylko aplikacja na Iphone'a, którego nie mam, bo właściwie po co. Nie mamy też termometru za oknem, bo po co. Temperatury są w miarę stałe w ciągu roku, prognoz pogody też się nie ogląda, bo po co. W porze suchej będzie padać albo nie. W porze deszczowej będzie padać wcześniej czy później danego dnia.
Jak nie ma słońca, to mieszkanie się nie nagrzewa. A ogrzewania nie ma, okna z pojedynczymi szybami i nieszczelne, ściany cienkie.

Marznę w domu. Niskie temperatury na zewnątrz są wciąż OK w porównaniu z niskimi temperaturami w Polsce. Ale kurczę, 17 stopni w sypialni, to słabe.Wieczory z zimnymi dłońmi też.

Pora deszczowa idzie mi w biodra kubkami kakao.

Gorące kakao to jeden sposób.
Drugi sposób to ganianie się z Pimpollo po mieszkaniu.

Trzeci - babka drożdżowa. Wciąż jeszcze nie wychodzi mi tak, jak trzeba, ale jak się mieszkanie nagrzewa od piekarnika!

Przypis: pieczenie na wysokości 2600 m. n.p.m., zwłaszcza ciasta drożdżowego, to jednak sztuka. Drożdże wymagają tlenu, a jest go tutaj mniej.

Gotowanie to zresztą też sztuka. Woda gotuje się w niższej temperaturze, w związku z tym paruje szybciej, ale potrawy gotują się dłużej. Więc do ugotowania makaronu potrzeba dużo wody i dużo czasu.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Deszcz

Ostatnio zagraniczny mąż koleżanki porównał Kolumbię do obozu koncentracyjnego. Może natchnął go rak widok drutu kolczastego, chroniącego wielu ogrodzeń, oraz drutów pod napięciem na niektórych balkonach, nie wiem. Co ciekawe, tak mi spowszedniał ten widok, że dopiero Czesi, którzy nas odwiedzili niedawno, przypomnieli mi moje własne zaskoczenie sprzed kilku lat.

Moim zdaniem rzeczony mąż ewidentnie przegiął. Natomiast po tygodniu rzęsistych deszczy i wycierania Pimpollowi nosa, mam ochotę zawołać za Hamletem: Bogoto, jesteś więzieniem!

Bo nie dość, że Bogota jest ogromna, zakorkowana i szwankuje transport publiczny, w związku z czym wypad de centrum to wyczyn nie lada, to jeszcze pada!

Zaczęła się pora deszczowa. Leje długo i rzęsiście. Przed południem udaje mi się dojechać sucho do pracy, popołudniami leje. Zaopatrzona w nieprzemakalne spodnie, wracam do domu rowerem w strugach deszczu. Nawet mi się to podoba, wreszcie jakaś odmiana w kraju bez pór roku.
Ale jak już dojadę do domu, to... wychodzić się nie chce. Bo glut, bo pada, bo korki jeszcze straszniejsze, niż zwykle, więc nawet nie chce się wsiadać w taksówkę i jechać do znajomych.

Po tygodniu odsiadki odmierzanej stukaniem deszczu, udało się wreszcie zobaczyć bratnie dusze.

Ulga.

Zobaczymy na jak długo wystarczy zaczerpniętego tchu.

poniedziałek, 26 marca 2018

nuda

u nas monotematycznie. Poniedziałek - Pimpollo, wtorek - Pimpollo, środa - Pimpollo.

Który już zaczyna chodzić i w ramach rodzajnika używa "a" również przed polskimi słowami (np. "a papuma", czyli papuga). Który coraz więcej się śmieje, gada, rusza. Rozkminia podłączanie kabli, zręcznie manipuluje zabawkami, i - tadam - zaczyna chodzić.
W czwartek np. zostawił mnie samą na ławce i poszedł w świat. Znaczy, w plac zabaw. I tak sobie pomyślałam, że tak już będzie. Jak już się nauczył chodzić, to będzie coraz bardziej się oddalał, póki co wracając jeszcze z uśmiechem i "a mama" na ustach.

Poza tym mam małe wakacje. Instytut zamknięty, słońce świeci (oprócz chwil, kiedy pada, bo znów zaczyna się pora deszczowa).
Odwiedzili nas Czesi, przywieźli Brzechwę, Tuwima, kryształowy wazon i Krecika, a przede wszystkim trochę mojego dawnego życia, pełnego przyjaciół, spotkań, podróży.
Pobyli przez weekend, i ruszyli wynajętym samochodem w Kolumbię.

Dzięki nim zaniosło nas aż do Centrum. Byliśmy w muzeum i na długim spacerze. Byliśmy też na wycieczce - Czesi w Katedrze Solnej w kopalni soli w Zipaquira, my w parku obok z Pimpollo. W parku rowerzyści na góralach ryli trawę poznając trasę przed zawodami, co ciekawe, były tam całe rodziny, ojcowie i matki z dziećmi.

Potem pojechaliśmy jeszcze nad zalew Neusa, gdzie było bardzo spokojnie i bardzo ładnie, i może pojedziemy tam pod namiot.

W Zipaquira ucieszył mnie też zgiełk małego miasteczka. Na rynku sprzedawali plecionki z liści palmy i kwiatki doniczkowe, które tutaj się święci w Niedzielę Palmową. Pimpollo przyciągnął nas do drewnianego konika na środku placu i przez chwilę podskakiwał w siodle i parskał.

A teraz piszę to zgarbiona na łóżku nad laptopem, zwanym przez Pimpollo "dziadzio" (komputer to skajp, a skajp to dziadzio), a nie powinnam, bo mały śpi tuż obok.
Zaraz pójdziemy kupić mu nowe buciki, skórzane ciapy już nie wystarczają.



sobota, 3 marca 2018

Znad kawy

Siedzę sobie nad kawą w Juan Valdéz. Pimpollo śpi w wózku po basenie, a ja buszuję w internecie.

 Z tej recenzji utkwiło mi w głowie jedno zdanie: "nowymi pieniędzmi jest sens życia".
To zdanie w dużym stopniu podsumowuje to, co się zdarzyło w moim życiu zawodowym. Innymi słowy: zarabiam mniej, ale lubię moją pracę bardziej. 
W Polsce było dobrze. Fajny szef, fajni koledzy, fajne pieniądze. Wg raportu płacowego Tygodnika Powszechnego byłam wśród 10% najlepiej zarabiających zatrudnionych. Ale cały czas nie do końca czułam się na właściwym miejscu. 
Kolumbia dała mi nowe możliwości. Najpierw fundacja, gdzie praca była bardzo spełniająca, ale jednocześnie stresująca i ostatecznie ponad moje siły. 

A teraz Goethe Institut. Nie zmieniam już świata, ja tylko uczę niemieckiego, ale i tak jest super, bo robię coś, co lubię, mam fajnych ludzi w pracy no i najważniejsze - wolne popołudnia z Pimpollo. A czasem duży plus w postaci wyjątkowo fajnej grupy, jak teraz. Nie zarabiam dużo, trochę się gimnastykujemy, żeby kupić bilety do Polski, ale i tak jest dobrze.

Zwłaszcza, że wiem, że i tak z moimi zarobkami mam więcej, niż wielu Kolumbijczyków. Bo tej biedy trochę przecież zobaczyłam, pracując w fundacji. 

I jeszcze z innej beczki. Z. wrzuciła właśnie na fejsa te zdjęcia. Wiele z nich to zdjęcia niewygodne. Pokazując prowincjonalną codzienność, ociera się o wstydliwe obszary biedy, z dużym jednak taktem i szacunkiem. Widzę to samo w kolumbijskich dekoracjach. Pamiętam też tego trochę z polskiej wsi, bo akurat ze wsi pochodzę. Ale przecież mogłaby to być też Warszawa czy Lublin. Tam, gdzie nie zaglądamy często.

Kurczę, więc tym bardziej jest dobrze. Nad kawą. Pimpollo się budzi. Idziemy kupić nocnik. I do domu.


wtorek, 27 lutego 2018

Hiszpański-ja : 1:0?

Pimpollo mówi jak najęty. I, tak jak przeczuwałam, po hiszpańsku. Bez pudła tłumaczy moje "samolot" na "avión", "łazienka" na "baño" czy "ryż" na "allo" (arroz). Zasób słów się zwiększa, zaczyna też już mówić "hola", "ciao" czy "gracias". Tu akurat nie mam problemu, że podłapuje ode mnie hiszpańskie słówka.

Oprócz nazywania bawimy się też w odgrywanie - śmiech przy "śmieje się", zasłanianie buzi rączką przy "śpi". Towarzyszy nam przy tym Pucio z bardzo fajnej książeczki "Pucio mówi pierwsze słowa". Kiedy ją dostaliśmy, nie myślałam, że tak ją polubimy. Pimpollo nie skupiał się długo na książeczkach. Nasza wizyta w Polsce wyzwoliła w nim jednak chęć mówienia. Od razu zaczął powtarzać nowe słowa, i często prosi o Pucia.

Język zaczyna też w fajny sposób towarzyszyć innym umiejętnościom albo czynnościom. Przez długi czas Pimpollo z rezerwą patrzył na jedzenie w innej postaci, niż mleko, owsianka, banany i chleb. Teraz zaczyna coraz chętniej i coraz więcej jeść. I o ile wcześniej próbował rzeczy, zanim umiał je nazwać, to teraz już świadomie prosi o mango czy ananasa. Taki komplet: wącham - próbuję - nazywam.

Odkąd jesteśmy jednak w Kolumbii, kolumbijska babcia sięga po te same książeczki, co ja. No i cóż....
Hiszpański wygrywa - bo jest to język otoczenia, w dodatku łatwy. Słowa są krótsze, sylaby proste i otwarte.

A ja w miarę jego postępów w mowie zaczynam stawiać sobie pytania: czego bym chciała? No chciałabym, żeby Pimpollo mówił ze mną po polsku. Żeby lubił czytać po polsku. Żeby zdołał się rozsmakować w języku polskim. Czy to się uda- czas pokaże, zwłaszcza to ostatnie jest chyba dość ambitnym celem. Czy będzie chciał? Czy będzie umiał? Jeśli będzie, to w jakim zakresie? Czytam sobie dyskusje na fejsbukowej grupie o dwujęzyczności. W jednej z nich słusznie zauważają mamy, że może warto poskromić ambicje i nie oczekiwać, że dziecko będzie w pełni dwujęzyczne. Trudno bowiem przekazać dziecku treści, które normalnie przyswaja w wielu różnych sytuacjach społecznych.
Na razie jestem tutaj jedynym źródłem języka dla niego, a to dość mało.

Tymczasem A. bawi się dobrze. Umie nazwać już sporo zwierząt po polsku, wie, co to pociąg i samolot. Oglądając z Pimpollo obrazki miesza hiszpański z polskimi słówkami.

To spiszę sobie może słowa, które zna. Tak na pamiątkę.
Hiszpański:
abuelo, abuela, puerta, rueda, gracias, ciao, popó, avena, arroz, pan, agua, niño, gato, plato, medias, pato (zapato), pato (kaczka), mano

Polski:
tata, ciocia, dziadzio, auto, ananas, dzidzi, pepe (pępek), cycy, patek (ptaszek), magnes, patelnia, herbata, pociąg, Pucio, papu (papuga)

Międzynarodowo: mama, halo, banan, mango,

Onomatopeje: brum brum, ciu (pociąg), mmmm (krowa), łał łał (pies), ajajaj (przy uderzeniu się), am

Oczywiście nie wszystkie słowa mówi wyraźnie, ale trudno mi zapisywać fonetycznie. Lista hiszpańska jest też chyba niekompletna, mogę nie wychwytywać wszystkiego.

Nie spodziewałam się, że niespełna trzynastomiesięczne dziecko może mieć taki zasób słów. Rozwój przebiega jak widać wprost proporcjonalnie do wychodzenia zębów (14 sztuk, istny krokodyl).

czwartek, 1 lutego 2018

dalej z dzieckiem

Długo mnie tu nie było, bo wpadłam w kołowrotek praca/dom/dziecko. Plus noc przerywana kilkukrotnymi pobudkami.

Tymczasem Pimpollo skończył już rok, uśmiecha się buzią pełną zębów i zaczyna mówić, co dla mnie oznacza kolejne wyzwanie językowe. W skrócie - jak nauczyć dziecko języka mniejszościowego. Na razie pobyt w Polsce rozwiązał mu język, mówi wiele słów, które jednoznacznie są polskie. Odkąd wróciłam do pracy i zostaje z babcią, pojawiają się też hiszpańskie.

Ja w każdym razie postanowiłam zawsze mówić do niego po polsku, mimo, że otoczenie nie rozumie. Wywołuje to różne komentarze, łącznie z "A on rozumie, co mówisz?".

Będzie ciekawie, bo w domu Pimpollo słyszy hiszpański i polski, czasem, kiedy widzę się ze znajomymi z pracy - niemiecki, z kuzynostwem częściowo angielski, a koleżanka z piaskownicy jest Kolumbijko-Holenderką.

Na pewno szybko przyjdzie czas, że górę weźmie hiszpański, ale na razie cieszę się, że Pimpollo robi postępy w polskim. Okej, może mówienie "mi" na misia to nie jest spektakularne osiągnięcie, ale mnie cieszy. Niemal tak samo, jak "ebata" na kubek.

Podsumowując dwukulturowość Pimpolla: z Polski jest "ebata" (herbata), a Kolumbii "apa" '- arepa, a "ban" to wiadomo, banan, i tego nie trzeba tłumaczyć.