czwartek, 10 grudnia 2015

późna kawa

wypiłam dzisiaj kawę zbyt późno, więc piszę, żeby się zmęczyć. Już za 8 dni jadę do Polski. Bliskość wizyty paradoksalnie nie ułatwia, spraw do załatwienia kilkanaście. 

Pierwszy w miarę wolny weekend wykorzystaliśmy na mały wyjazd z Bogoty. Mały wyjazd, w czasie którego dotarliśmy do tropików, pokonaliśmy 500 km i zjechaliśmy o ponad 2000 m poniżej poziomu Bogoty.
Weekend upłynął pod znakiem kolei (nieistniejącej) i rzeki Magdalena (wyjątkowo płytkiej).
Zaczęło się od ślicznego budynku nad Wodospadem Tequendama, zbudowanym jako stacja kolei właśnie. Bardzo glamur. Kiedyś. Póki co smród  brudne okna, i remont na obiekcie. A smród od rzeki spadającej. Rzeka Bogota w Bogocie osiąga maksymalny stan zanieczyszczenia, co uzmysłowiła nam przemiła przewodniczka.
Wodospad szumi, ile fabryka dała, i tylko tyle, bo pobliska elektrownia zabiera mu wodę. Raz mu zabrała całą. Kapitał obcy, wiadomo.
Wodospad za to robi czary - mary i spadnięta woda ma już tylko 7 stopień zanieczyszczenia. Dotlenia się. Pieni się przy tym obficie, za sprawą detergentów, w tym okropnej pasty do mycia naczyń, niosąc plamy z naszych mieszkań i tłuszcz z talerzy. Papieru toaletowego nie niesie, bo w Kolumbii wyrzuca się go do kosza na śmieci.  I niesie tak hen, do rzeki Magdalena, stopień czwarty zanieczyszczenia. Tej, co nią "Miłość w czasach zarazy" płynęła, jak również bogactwa wszelkie w górę i w dół. Przesiadając się czasem na muły albo zgoła na pociągi.

Znad wodospadu pojechaliśmy do Melgar. Melgar to tutejsza Okuninka, tylko zamiast jeziora ma baseny, ponad 5000. Bogotańczycy odpoczywają tam w pocie czoła od zanieczyszczania rzeki Bogota. Upał, komary, dyskoteka i brak pasującego klucza do użyczonego nam nieskutecznie domku letniskowego pognał nas dalej.
Schronienie znaleźliśmy w eleganckim ośrodku z basenem, pachnącym geranium (odstrasza komary). O pierwszej w nocy daliśmy za wygraną i poprosiliśmy o zmianę pokoju (impreza obok), schronienie znajdując wśród warkotu samochodów przy trasie przelotowej. O szóstej rano zbudziło nas ćwierkanie innych sąsiadów. Ale i tak było spoko. Basen był i było ciepło.
Po odparciu zmasowanego ataku przedstawicieli handlowych, oferujących nam uczestnictwo w klubie wakacyjnym (jedyne 25 milionów gwarantowało komfortowy wypoczynek przez 25 lat), na czele z człowiekiem o wolim karku i z diablą główką na palcu, ruszyliśmy do Girardot.

Girardot jest mniej jarmarczne, niż Melgar. Zachowało się w nim dużo starych, fajnych domów i stary most kolejowy na rzece. Stare domy bez okien, z niewielkimi tylko otworami wentylacyjnymi na górze, pozwalały na świetną ochronę przed upałem.
Zaparkowaliśmy samochód w dawnej sortowni kawy i poszliśmy na rybę do restauracji na starej barce zacumowanej tuż obok, na rzece Magdalena, z widokiem na nieczynny już most kolejowy. Zjedliśmy pyszne viudo de capaz, czyli rybę marki capaz gotowaną z ziemniakiem, platanem i maniokiem, stając się częścią cyklu natury. Rybę złowiono w Magdalenie, będącej dopływem Bogoty, do której i my dorzucamy przecież nasz kamyczek. Na szczęście danych co do toksyczności ryby nie mam.

A potem pojechaliśmy dalej, od pól sorga w departamencie Cundinamarca aż do pól ryżowych w departamencie Tolima. Nawadnianych wodą z Magdaleny. Krajobraz zmieniał się wraz z pokonywanymi kilometrami, poprzez pola uprawne, prerie z chudymi krowami i wielkimi kaktusami, starymi domami krytymi trzciną, aż do żyznych pól, na których miedzach smukliły się palmy, w tym palmy woskowe, czyli jeden z symboli Kolumbii. Skąd już tylko rzut beretem, przenoszę moją duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych, i tak dalej. Bo moja Polska to w dużym stopniu wieś, więc każda wieś trąca strunę mojego chłopskiego serca. A miedza to miedza, co by na niej nie posadzić. Szopen i pod palmą coś by wymyślił.

Dotarliśmy wreszcie do kolejnego małego miasteczka nad rzeką, Ambalema. Szopen wciska do dechy pedał gazu na fortepianie i władanie obejmuje regeton i vallenato. OK, jak dla mnie, to się panoszy. Wielki silos na ryż wznosi się nad miasteczkiem niby katedra, a brzydotą w niczym nie ustępuje mu nowoczesny kościół, kłócący się z dobrze zachowaną starą zabudową. Jednak to tylko pierwsze wrażenie. Miasteczko kryje  ciekawy budynek dworca kolejowego, na oko z lat 20. Modernistyczny. Już prawie cykam fotkę kościoła, bo ani on, ani dworzec nie mają szyb. W klimacie tropikalnym nie są potrzebne. Ale nie robię, bo jednak za brzydki. Napotykamy też resztki starego mostu kolejowego i stary zbiornik na wodę służącą do uzupełniania zapasów w parowozach. Miasteczko zachowało piękną, starą architekturę, ale hałas i mordercze komary zmuszają nas do odwrotu. Krętą serpentyną wznosimy się na poziom Bogoty, gdzie wita nas chłód, brak komarów i sąsiedzi dopalający świeczki przed wejściem do domu.
Dia de las Velitas.

Zagadka: dlaczego Hiszpanie wybrali Bogotę na stolicę dużej prowincji mimo, że leży tak daleko od wybrzeża? Bo nie trzeba się drapać.

Wnioski z wycieczki: oszczędzajcie wodę, bo nigdy nie wiadomo, z jakiej rzeki przyjdzie wam rybę jeść,  i nie zapominajcie środka na komary, jadąc w tropiki.

Kończę. Wraca pociąg bożonarodzeniowy. Idę się pogapić. Mieszkam tuż przy torach. 




niedziela, 6 grudnia 2015

paszport

trochę mi smutno. Po dwóch spokojnych latach padłam ofiarą. Ukradziono mi plecak z kawałkiem życia. Strojem na basen, klasówkami uczniów, dyskiem przenośnym. Na dysku zdjęcia.
I parę innych rzeczy, o których nie chce mi się już pisać. A przede wszystkim paszport ze świeżo wklejoną wizą.
Pielgrzymuję po urzędach odtwarzając dokumenty. Urzędy jak urzędy. Nieprzyjazne.

Na szczęście ambasada gościnna i pachnąca świątecznym bigosem, gotowanym na spotkanie polonijne. Chwała polskim konsulom, już kolejny raz doświadczam ich życzliwości. Paszport tymczasowy dostałam w ekspresowym tempie, przy okazji ucinając sobie pogawędkę z konsulem na różne tematy - od wycieczek górskich po sytuację Polaka, odsiadującego wyrok w bogotańskim więzieniu.
Mimo braku umów o ekstradycji, wynalazł furtkę, żeby wycieńczonego narkotykami chłopaka wysłać do Polski. Może tam będzie miał szansę wyrwania się z zaklętego kręgu ćpania i kradzieży. Formalności w toku, trzymam kciuki, a przed konsulem chylę czoła za jego zaangażowanie. Podniosło mnie to na duchu.

Choć całkiem wesoło nie jest. Kolumbijczycy ze zrozumieniem kiwają głowami. Każdy, albo przynajmniej ktoś z jego bliskich, przynajmniej raz padł ofiarą kradzieży. Więc trochę bardziej jestem jedną z nich. I przez głowę przechodzi mi myśl: na te święta nikomu nie pomogę, choć chciałam. Po prostu odtwarzanie dokumentów kosztuje dużo. No i tak to.
Ale do więzienia się wybiorę. Trzeba wrócić do rzeczywistości. Bogota to nie tylko eleganckie dzielnice i uniwersytety dla zamożnych ludzi.

Więźniowie wciąż są zaskakująco obecni nadal w moim życiu, mimo, że już nie pracuję dla fundacji. W zeszłym tygodniu były urodziny jednego z nich i miła impreza, na której dowiedziałam się o tzw. polskim (ale właściwie to żydowskim) cmentarzu w Bogocie, i o obozie koncentracyjnym dla imigrantów niemieckich, jaki istniał pod Bogotą w czasie drugiej wojny światowej. Domniemane wspieranie państw Osi przez przedsiębiorstwa prowadzone przez Niemców stało się pretekstem do ich internowania i przejęcia majątku. Tym zaś, którym po wojnie majątki oddano, wystawiono rachunki za pobyt w obozie.
Impreza była bardzo fajna, z pysznym jedzeniem. Solenizant w rekordowym czasie zawarł ciekawe znajomości, między innymi z artystkami Karen Aune i Adrianą Marmorek. Będę je śledzić. I czekam na książkę Jima. W końcu wyniosłam kiedyś dla niego 10 kg notatek z więzienia. Nawiasem mówiąc, taszczona przeze mnie torba pełna zapisanych zeszytów nie zainteresowała żadnego ze strażników.

Byłam też na weselu Słowaka, o którym już pisałam kiedyś. Po wielu miesiącach oczekiwania na dokumenty wreszcie pojął za żonę swoją Lindę. Ślub był iście kolumbijski. Zniecierpliwiony ksiądz zaczął odprawiać mszę bez panny młodej. Mimo 35-minutowego spóźnienia wkroczyła wreszcie do kościoła bardzo dostojnym krokiem. Łzy wzruszenia w oczach pana młodego - bezcenne.  Podobnie bezcenny jego toast, zainspirowany kazaniem: "teraz już nie jesteśmy dwojgiem, jesteśmy jednym. A właściwie jest nas troje". Po 10 minutach wyjaśnił: "mówiąc o tym, że jest nas troje, mam na myśli, że jest z nami Bóg. Dzieci może pojawią się w przyszłym roku".