niedziela, 6 grudnia 2015

paszport

trochę mi smutno. Po dwóch spokojnych latach padłam ofiarą. Ukradziono mi plecak z kawałkiem życia. Strojem na basen, klasówkami uczniów, dyskiem przenośnym. Na dysku zdjęcia.
I parę innych rzeczy, o których nie chce mi się już pisać. A przede wszystkim paszport ze świeżo wklejoną wizą.
Pielgrzymuję po urzędach odtwarzając dokumenty. Urzędy jak urzędy. Nieprzyjazne.

Na szczęście ambasada gościnna i pachnąca świątecznym bigosem, gotowanym na spotkanie polonijne. Chwała polskim konsulom, już kolejny raz doświadczam ich życzliwości. Paszport tymczasowy dostałam w ekspresowym tempie, przy okazji ucinając sobie pogawędkę z konsulem na różne tematy - od wycieczek górskich po sytuację Polaka, odsiadującego wyrok w bogotańskim więzieniu.
Mimo braku umów o ekstradycji, wynalazł furtkę, żeby wycieńczonego narkotykami chłopaka wysłać do Polski. Może tam będzie miał szansę wyrwania się z zaklętego kręgu ćpania i kradzieży. Formalności w toku, trzymam kciuki, a przed konsulem chylę czoła za jego zaangażowanie. Podniosło mnie to na duchu.

Choć całkiem wesoło nie jest. Kolumbijczycy ze zrozumieniem kiwają głowami. Każdy, albo przynajmniej ktoś z jego bliskich, przynajmniej raz padł ofiarą kradzieży. Więc trochę bardziej jestem jedną z nich. I przez głowę przechodzi mi myśl: na te święta nikomu nie pomogę, choć chciałam. Po prostu odtwarzanie dokumentów kosztuje dużo. No i tak to.
Ale do więzienia się wybiorę. Trzeba wrócić do rzeczywistości. Bogota to nie tylko eleganckie dzielnice i uniwersytety dla zamożnych ludzi.

Więźniowie wciąż są zaskakująco obecni nadal w moim życiu, mimo, że już nie pracuję dla fundacji. W zeszłym tygodniu były urodziny jednego z nich i miła impreza, na której dowiedziałam się o tzw. polskim (ale właściwie to żydowskim) cmentarzu w Bogocie, i o obozie koncentracyjnym dla imigrantów niemieckich, jaki istniał pod Bogotą w czasie drugiej wojny światowej. Domniemane wspieranie państw Osi przez przedsiębiorstwa prowadzone przez Niemców stało się pretekstem do ich internowania i przejęcia majątku. Tym zaś, którym po wojnie majątki oddano, wystawiono rachunki za pobyt w obozie.
Impreza była bardzo fajna, z pysznym jedzeniem. Solenizant w rekordowym czasie zawarł ciekawe znajomości, między innymi z artystkami Karen Aune i Adrianą Marmorek. Będę je śledzić. I czekam na książkę Jima. W końcu wyniosłam kiedyś dla niego 10 kg notatek z więzienia. Nawiasem mówiąc, taszczona przeze mnie torba pełna zapisanych zeszytów nie zainteresowała żadnego ze strażników.

Byłam też na weselu Słowaka, o którym już pisałam kiedyś. Po wielu miesiącach oczekiwania na dokumenty wreszcie pojął za żonę swoją Lindę. Ślub był iście kolumbijski. Zniecierpliwiony ksiądz zaczął odprawiać mszę bez panny młodej. Mimo 35-minutowego spóźnienia wkroczyła wreszcie do kościoła bardzo dostojnym krokiem. Łzy wzruszenia w oczach pana młodego - bezcenne.  Podobnie bezcenny jego toast, zainspirowany kazaniem: "teraz już nie jesteśmy dwojgiem, jesteśmy jednym. A właściwie jest nas troje". Po 10 minutach wyjaśnił: "mówiąc o tym, że jest nas troje, mam na myśli, że jest z nami Bóg. Dzieci może pojawią się w przyszłym roku".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz