wtorek, 16 czerwca 2015

pada

pięknie pada, okno załzawione i szaro. W sam raz, żeby siedzieć w domu i cieszyć się herbatą liściastą, którą nie tak łatwo kupić w Bogocie.

Robię sobie przerwę od podręczników do niemieckiego, w tym tygodniu zaczynam nowe kursy i ćwiczenia śnią mi się po nocach. Na przemian z dziwnymi snami o hodowaniu zwierzęcia (to była jakaś mroczna świnia) w bloku w Lublinie. W workach z paszą, zagadkowo podobnych do torebek z herbatą w wersji king size, trzymanych w piwnicy, zalęgła się ropucha, trochę się jej bałam.

Wczoraj niespiesznie szwendałam się po pięknej okolicy zwanej Palermo, zabudowanej domkami w stylu angielskim, pełnej zieleni i niedzielnego spokoju. Bogota czasami wyciąga takie asy z rękawa, miła oaza w mieście betonu, tłoku, apartamentowców i ogrodzonych osiedli. Podobnie jak w Warszawie, strach przez rabusiami zaowocował budowaniem płotów.

Ale nie  Bogocie dzisiaj będzie, tylko bardziej o życiu.

Coraz bardziej podoba mi się dość luźny styl życia nauczyciela. Nie przeszkadzają mi lekcje o dziwnych porach, czy okienka pomiędzy. Kiedy mam okienko, próżnuję sobie po prostu, albo przygotowuję lekcje na zapas. A w Bogocie miło się próżnuje nad kubeczkiem kawy.

Zmiana pracy zaskutkowała także ograniczeniem ilości potrzebnej mi garderoby. Buty na obcasie kurzą się w szafie, spódnice wiszą smętnie w szafie, kolorowe rajstopy wiją się bezużytecznie w szufladzie. Biegam w trampkach i dżinsach, i wreszcie nie czuję się przebrana. Przywiezionych z Polski ubrań starczy mi jeszcze na jakiś czas, więc odpada konieczność chodzenia na zakupy. Brak pór roku ogranicza również potrzeby. Kolumbijczycy mają również styl ubierania nieco inny od europejskiego. Dramatycznych różnic wprawdzie nie ma, nawet zresztą nie potrafię ich jednoznacznie określić. Wystarczy to jednak, żebym nie czuła pokusy dostosowania się do otoczenia przez ubranie. I właściwie to nawet czekam, aż niektóre rzeczy zużyją się na tyle, że będę mogła się ich pozbyć. Wtedy będę miała jeszcze mniej i będzie mi jeszcze wygodniej.
Nie maluję się, choć może powinnam zużyć kolorowe kosmetyki, zanim się przeterminują. Jedynym wyjątkiem jest lakier do paznokci. Tutejsze kosmetyki też mnie zresztą nie przekonują, więc ograniczam zakupy do niezbędnych.
Książki są drogie, więc nie kupuję. Płyt nie mam ochoty gromadzić. W ogóle mocno zastanawiam się nad każdym nowym zakupem - bo ile par kolczyków potrzebuję?

To już drugi rok takiego minimalizmu i bardzo mi z nim dobrze. Kiedy byłam zimą w Polsce, zaskoczyła mnie ilość posiadanych przeze mnie rzeczy. Książek, płyt, ubrań. Nie mówiąc o wyposażeniu kuchni i tak dalej. Dotychczasowe życie spakowane w kartony i torby.

A teraz przekonuję się, że można żyć z dużo mniejszą ilością rzeczy.
Może już tak mi zostanie? Byłoby super.

niedziela, 7 czerwca 2015

pocałunek węża





wiele osób kojarzy Kolumbię z produkcją narkotyków i FARC.


ale jest coś, co jest dużo cenniejsze i co niestety odeszło bezpowrotnie, pozostawiając ledwie ślady.

Mam na myśli kulturę i wiedzę Indian.

O utracie tożsamości i tradycji, o problemach wynikających z niezrozumienia między kulturami, o wyzysku Indian opowiada film "El abrazo de la serpiente" kolumbijskiego reżysera Ciro Guerra.
Film oparty został o dzienniki dwóch etnobiologów, Theodora Kocha-Grunberga i Richarda Evansa Schultesa. Badali oni dżunglę amazońską w departamencie Vaupes, w poszukiwaniu roślin leczniczych. Schultes badał również możliwości pozyskiwania kauczuku ze źródeł niezależnych od państw azjatyckich. Potrzebował go przemysł wojenny (wyprawa miała miejsce w czasie II wojny światowej). W filmie dodatkowo poszukuje fikcyjnej rośliny leczniczej, wywołującej halucynacje.

Wg wywiadu udzielonego przez reżysera dziennikowi "El Pais", ci dwaj badacze byli pierwszymi, którzy opisywali Indian jako ludzi, a nie element fauny i flory amazońskiej. Szacunek dla wiedzy szamanów pozwolił im zrozumieć nieco świat pojęć rdzennych mieszkańców dżungli, pełen szacunku dla przyrody. Szaman - przewodnik badaczy nakazuje im przestrzeganie wielu zasad, mających na celu zachowanie dżungli, bez której człowiek nie jest w stanie przeżyć. Tym samym szacunkiem dla dżungli kierowali się twórcy filmu, prosząc o opiekę jej mieszkańców. Dżungla odpłaciła im, dając sześć bezdeszczowych tygodni na zrealizowanie zdjęć.

Tego szacunku nie podzielali niestety inni śmiałkowie, eksplorujący dżunglę w celu rozwijania produkcji kauczuku na przełomie XIX i XX w. Ich szlak znaczy przemoc, niewolnictwo, eksploatacja ludzi i przyrody. Gdyby nie wynalazek syntetycznej gumy, produkowanej z ropy naftowej, liczba ich ofiar byłaby jeszcze większa.

Film pokazuje skutki tej eksploatacji, a także dramat wynikający z utraty tożsamości przez Indian. Niezrozumienie zasad nowej religii, przynoszonej przez misjonarzy kroczących w ślad za "caucheros", i opiekujących się osieroconymi dziećmi niewolników, prowadzi do spaczenia wartości i powstania w dżungli przerażającej sekty z samozwańczym Mesjaszem.

A święta roślina, którą znajduje w końcu pierwszy z eksploratorów, zamiast do celów leczniczych, uprawiana jest i wykorzystywana do odurzania się.

Film pokazuje też dramat jednego z ostatnich szamanów. Żyje on w izolacji od ostatnich członków swojego plemienia. Z jednej strony pozwala mu to na zachowanie tradycji, na kontynuowanie pieśni przodków. Z drugiej strony jednak nie ma on komu przekazać swej wiedzy. Ostatni członkowie jego plemienia wydają się kompletnie zagubieni między światem tradycyjnym a światem "białych".

Czy jest szansa na ocalenie choćby ułamka tej wiedzy? Film tego nie rozstrzyga, choć może nieco nadziei niesie scena finałowa.

Bardzo rzadko widuje się filmy tak dobrze podsumowujące ważne zjawiska. Dzięki czarno-białym zdjęciom ani przez chwilę film nie ociera się o sentymentalizm i "pocztówkowość", i jego przekaz nie ulega osłabieniu.

A mnie pozostaje marzyć, żeby ludzie starali się przede wszystkim zrozumieć siebie nawzajem. Żebyśmy mogli docenić to, co jest najwartościowszego w naszych kulturach i uczyć się od siebie nawzajem.

Nie jest to sprawa prosta.
Moi znajomi działają w fundacji, która stara się pomóc społecznościom indiańskim zachować wiedzę i obyczaje przodków. Podobnie jak u nas w związku z kulturą ludową, tak i w Kolumbii to miastowi uświadamiają Indianom, jaką wartość ma ich tożsamość. Fundacja zajmuje się również gromadzeniem wiedzy w zakresie medycyny tradycyjnej. Jednym z obszarów ich zainteresowań jest dbanie o zdrowie kobiety. Plemiona indiańskie np. miały swoje obyczaje - kobieta w czasie miesiączki nie powinna wychładzać ciała (wykluczone są m.in. kąpiele), podejmować wysiłku fizycznego, jeść pewnych potraw. Podobno nieodpowiednia dieta wpływa na obfitość krwawień. Nam nie wydaje się to łatwe do zastosowania - ale podobno kobiety indiańskie dzięki odpowiedniej dbałości o siebie nie uskarżają się na zespół napięcia przedmiesiączkowego.
Fundacja moich znajomych zastanawiała się nad udziałem w konkursie na projekt zorganizowany przez UNICEF w celu promocji odpowiedniego dbania o siebie w czasie miesiączki przez dziewczynki zamieszkujące region Choco (nad Pacyfikiem), odizolowany od reszty kraju przez pasma górskie i źle rozwiniętą infrastrukturę transportową. Choco to dla Kolumbijczyków region klasy pewnie Z. Z zaproszenia do składania propozycji wynika, że UNICEF za właściwie dbanie o miesiączkę uważa np. stosowanie podpasek (być może na reklamie skorzysta jakiś sponsor). I powstaje pytanie: po pierwsze, jak słusznie zauważyła Mon, dlaczego nie pozostawi się tego matkom? One chyba potrafią przygotować swoje córki na miesiączkę. Po drugie, czy UNICEF nie mogłoby na chwilę odrzucić zachodniocentryzmu i przynajmniej zainteresować się praktykami tradycyjnymi? może warto by się zastanowić, które z nich można by upowszechniać w świecie tzw. zachodnim?

I na zakończenie anegdota.
Pewna antropolog wenezuelska chciała dać w prezencie indiańskiej kobiecie podpaski.
Kobieta grzecznie jej podziękowała i odpowiedziała, że ma swoje metody, a podpaski wymagałyby od niej zbyt dużej zmiany. Musiałaby kupić sobie majtki, a co za tym idzie - mydło do ich prania. Obecnie tego nie potrzebuje.

I jakoś tak stanęła mi przed oczami ta góra śmieci, którą produkuję przez kilka dni co miesiąc. Mocno zastanawiam się nad nowym rozwiązaniem.

Ale co ma miesiączka wspólnego z filmem? po prostu pomyślałam sobie, że niezrozumienie międzykulturowe objawia się w różnych formach. Czasami owocuje przemocą, a czasami z dobrej woli niesiemy ludziom rozwiązania, które niekoniecznie są lepsze.

sobota, 6 czerwca 2015

do lasu

ciągnie wilka, a mnie do dzieciaków.
Ostatnie dwa tygodnie były super, odwiedziłam dzieciaki niewidome, dzieci z fundacji Little Heroes i Floridę. Moje trzy ulubione miejsca.

Dzieciaki niewidome jak zwykle mnie rozczuliły, bezbłędnie rozpoznając mój głos. Najbardziej wzruszył mnie Walter, który oprócz tego, że jest niewidomy, jest również dość mocno opóźniony umysłowo. Jego uścisk powitalny nie miał sobie równych. Jak zwykle ponagrywaliśmy co nieco z Carlitosem, porozmawiałam z dziewczynami. Carlitos chyba tęskni, bo choć w ubiegłym roku przejawiał umiarkowane zainteresowanie angielskim, pytał, czy mogłabym go uczyć.
Poza tym ucieszyła mnie zmiana w Jose, ślicznym i słodkim kilkulatku z lekkim opóźnieniem umysłowym i silną wadą wzroku. Jose uśmiecha się teraz bardzo szeroko i zaczyna mówić.
Niestety, nowa dyrekcja jakoś nie ułatwia mi zorganizowania regularnych zajęć dla dzieciaków. Ale się nie poddam.

Z Little Heroes, Martą i trójką wolontariuszy lepiliśmy pierogi. Marta przyniosła pyszny farsz, a Camila, niewidoma dziewczynka, genialnie robiła ciasto i lepiła pierogi. Jej sprawne poruszanie się po domu zbiło z pantałyku jednego z wolontariuszy. Zupełnie się nie domyślał, dlaczego Cami nie wyciąga ręki po podawaną przez niego butelkę, podczas gdy niewiele wcześniej widział, jak pewnie biegnie w moją stronę.

Wzruszyłam się też obserwując Vale i Dayanę. Vale również jest niewidoma, ma 18 lat. Kilkuletnia Dayana ją uwielbia. Dayana urodziła się z wadą genetyczną, ma nie do końca wykształcone paluszki, lekko zdeformowane usta i problem z biodrem. Mimo to jest bardzo żywiołowa. Od jakiegoś czasu chodzi już do przedszkola. Dayana nie mówiła nic jeszcze w listopadzie, teraz powolutku zaczyna - mówi już "hola" i ponadawała jakieś swoje dziecięce imion wszystkim wokół. Mimo, że nie mówi, jest bardzo komunikatywna - chwyta po prostu za rękę, zaciąga do pokoju zabaw i pokazuje, czego chce.
I kiedy w zeszły piątek wróciła z przedszkola, złapała mnie za rękę, żeby poszukać Vale. Kiedy ją znalazła, uścisnęły się, a potem trzymając Vale za dłonie, Dayana "opowiadała" co robiła w przedszkolu: podskakiwała, truchtała w miejscu, co Vale bezbłędnie odgadywała. Spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo z Martą: to właśnie jest miłość.

A we Floridzie przybiłam piątkę z "moimi" dzieciakami. Sporo się tam pozmieniało, ale część dzieciaków wciąż się tam uczy. Trochę się razem pouczyliśmy, jak zwykle dostałam sporo uścisków.

Da się żyć.

piątek, 5 czerwca 2015

długi weekend

Kolumbijczycy mają tylko 15 dni urlopu w ciągu roku. Na szczęście mają puentes, czyli długie weekendy. W maju i czerwcu w sumie 5. 
Szanujący się bogotanin spędza go w korku na wjeździe/wyjeździe z Bogoty oraz na fince. Finca to może być wszystko: opuszczone gospodarstwo dziadków z wynajętym stróżem, żeby go nie zdewastowano, domek weekendowy. Czyli po prostu działka.

I ja na takiej działce byłam, pod Ubate, czyli mleczną stolicą Kolumbii.

Dolinę Ubate od równiny bogotańskiej oddziela pasmo gór. Po pokonaniu przełęczy na wysokości 3100 m. i efektu zatykania uszu, mijamy stada krów, pola ziemniaków i żywopłoty z opuncji i agawy, by zaparkować samochód przed opuszczonym bardzo tradycyjnym domem. Na jego straży stoją pracownicy zatrudnieniu przez dzierżawcę ziemi. Fajni faceci z ogorzałymi twarzami, i radyjkami tranzystorowymi przywiązanymi sznurkiem w pasie.

Dom tętnił kiedyś podobno życiem, i odwiedzali go znamienici synowie Kolumbii, których nazwisk i zasług nie zdołałam spamiętać. Wciąż jeszcze są w nim ślady jego dawnych właścicieli: zdjęcia ze ślubów w latach 30., stary rower o wadze tony, oprawiony w ramkę tekst i nuty piosenki napisanej dla dawnej właścicielki, i nocniki używane przed domowników, żeby nie musieć dygotać z zimna przemykając nad ranem do łazienki.
Mimo, że finka jeszcze wówczas nie istniała, jestem niemal pewna, że w podobnym domu wielokrotnie nocował i takiego nocnika używał tytułowy "Generał w labiryncie", postać stworzona przez faceta, który zmarł rok temu*. Opuszczony, schorowany, przeczuwający bliską śmierć, podróżujący konno z garstką przyjaciół, trzęsący się w zimne noce w nieogrzewanych domach. Generał, czyli po prostu Simon Bolivar, największy bohater Kolumbii.
Ja na szczęście ani schorowana, ani opuszczona nie jestem, a dzięki globalnemu ociepleniu brak ogrzewania w rejonie Bogoty staje się mniej dotkliwy**. Pobyt na fince uważam więc za bardzo udany, zwłaszcza, że okolica jest bardzo ładna.

W pobliżu Ubate z równiny sterczą dumnie nagie (niepotrzebne skreślić) skały, na które udało mi się wdrapać. Już po wejściu na szczyt usiadłam grzecznie na tyłku, bo mam lęk wysokości, a jedna ze ścian była bardzo stroma. Mam nadzieję, że na zdjęciach to widać.

Niedaleko jest też na wpół zarośnięte jezioro, mało użyteczne, ale ładne, i śliczna wioska Cucunuba. Przyszedł w niej na świat Pedro Gomez, właściciel bardzo dużej firmy budowlanej, która zbudowała m.in. pierwsze megacentrum handlowe w Bogocie. Jego inspiracji i wsparciu finansowemu przypisuje się obecny ład przestrzenny w Cucunuba.

Zgłodniały turysta posili się w ekologicznym gospodarstwie agroturystycznym.
Przeżyć estetycznych dostarczy również nieodległa Sutatausa,  i ogólnie otoczenie, bo okolica jest zwyczajnie piękna.
Wysoko w górach beczą się owce i panie w kapeluszach przędą wełnę na wrzecionach. Wełna służy produkcji poncz, zwanych ruanami, oraz do wykreowania Cucunuba na stolicę rękodzieła wełnianego, co również mi się bardzo podoba. Ze specjalną dedykacją dla N. fajne wideo promocyjne: https://vimeo.com/31804400







***************
*nie wszyscy Kolumbijczycy znają dorobek Marqueza. Ba, nie wszyscy znają jego nazwisko. Wg anegdoty księgarskiej, śmierć noblisty zwiększyła popyt na książki "tego faceta, co niedawno umarł".
** co nie zmienia faktu, że w niektórych mieszkaniach marznę okropnie. Jeśli domy nie mają okien od nasłonecznionej strony, zimno jest dotkliwe.

czwartek, 4 czerwca 2015

do tablicy!

M. i N. wywołały  mnie do tablicy, pytając, co u mnie słychać.

Na razie jestem mocno zmieszania, po pewnej przerwie znów wchodzę w świat procedur, systemów i wypłaty na czas, bez potrzeby żmudnego zliczania godzin i wysyłania faktur. Bo mój pracodawca ma systemy, które mu to robią ;-)

Pracuję w fajnej okolicy, z masą pokus w rodzaju Juan Valdez (kolumbijskie Coffee Heaven, z kolumbijską kawą), francuska piekarnia z rogalikami i tak dalej. Na szczęście finansowo dalej u mnie krucho, więc ulegam umiarkowanie.

Ale do tablicy.
Nowa szkoła jest megawypasiona, czysta i komputery mają klawisze SRTG, Druck i Entf. Proust miał swoją magdalenkę, ja mam klawisze przywołujące emocje z moich stypendiów w Niemczech. Z ciekawostek, mamy bardzo fajne interaktywne tablicę. Można na nie wyświetlać treści z podłączonego komputera, pisać palcem, a ścierać nadgarstkiem. Taki trochę duży tablet. Tablica ma w rogach 4 kamerki, które rozpoznają ruch oraz powierzchnię dotyku, i stosownie do tego dopasowują rezultat działania.
Ogólnie bardzo mi się to podoba, i myślę, że studentom przyzwyczajonym do tabletów i smartfonów również. Ma dużo małych zabawnych dodatków, można np. ustawić stoper na czas wykonywania jakiegoś zadania, ustawić "koło fortuny" losujące uczniów itd. Opanowanie tego zajmie mi na pewno trochę czasu, ale mam nadzieję, że się w miarę sprawnie powiedzie.

Poza tym w nowej firmie mamy elektroniczny dziennik, w którym wciąż się gubię, i platformę umożliwiającą fajne interakcje ze studentami. Więc do ogarnięcia dużo, ale zapowiada się ciekawie. 

Pierwsza hospitacja poszła mi niestety kiepsko, zdenerwowanie i wczesna pora mi nie pomogły Zaczynam zajęcia o 7 rano w sobotę i konieczność pobudki o 5 wywołuje u mnie syndrom nocy przed podróżą na inny kontynent, tzn. nie śpię w obawie, że zaśpię ;-) Dostałam konstruktywne uwagi i idę dalej.

Poza moją szkołą zaczęłam też lekcje z nowymi uczniami, i to jest zawsze niesamowicie ciekawy moment.
Mam teraz np. zajęcia w domu uczennicy. Po marmurach ślizgam się w szpitalnych ochraniaczach na buty a kawę podaje mi jedna z dwóch pomocy domowych. Moja na oko 25-letnia biuściasta i żywiołowa uczennica jest żoną dużo starszego od siebie faceta o sex-appealu Quasimodo i matką dwuletniego synka.  Dziecko jest zresztą urocze, mówię do niego po niemiecku dla zmyłki, co zupełnie mu nie przeszkadza. Moja uczennica poza wychowywaniem synka, zakupami, załatwianiem spraw domowych i nauką niemieckiego nie ma nic do roboty. Trochę się obawiałam, że nie będziemy miały o czym rozmawiać, ale już się okazało, że sporo podróżowała, więc punkt zaczepienia jest. Lubi żartować, więc ma u mnie dodatkowy plus.

Poza tym mam dwóch trochę problematycznych studentów, którym trzeba poodkręcać mocno utrwalone złe nawyki językowe. Ale czego się nie robi dla agenta ubezpieczeniowego, który raz do roku przebiera się za zombie i paraduje przez Bogotę, i projektanta mebli biurowych?

Dość mocno siedziałam poza tym ostatnio w tłumaczeniach różnych materiałów. Efekt można znaleźć już na stronie www.ekologiadziecinstwa.com. U mnie się nie wyświetla (materiały na stronę wrzuca inna dziewczyna), ale mam nadzieję, że jest OK :-)
Może posty na ten temat wkrótce się pojawią, bo mocno mnie wciągnął. Chodzi o unschooling, czyli ogólnie alternatywę dla szkoły.

Tymczasem mała okołoedukacyjna refleksja, wywołana lekturą "Kongresu futurologicznego" (dzięki, Antenka). Lem już w latach 70 opisał społeczeństwo, w którym wszystkie problemy rozwiązuje specjalna tabletka. "Kongres" znajdziecie tutaj, jeśli nie boicie się świata, w którym wiedzę zażywa się jak pigułkę, w którym istnieją środki wywołujące trwałe i realistyczne halucynacje, podwajające świadomość tak, by można było prowadzić samemu z sobą dysputy, pozwalające obrzucać drugą osobę inwektywami, nie mówiąc już o tabletkach wywołujących miłość bliźniego, dodawanych podstępnie przez władze do wody bieżącej, zachęcam. Ba, w świecie przyszłości istnieją nawet tabletki przysłaniające dowolny wycinek rzeczywistości. Istnieje jednak na szczęście lub nieszczęście potężna tabletka, której efekt niweczy skutki wszystkich pozostałych. Nie powinno dziwić, że jest nielegalna.

Poza oczywistą refleksją na temat tego, czym my sobie zasłaniamy niewygodne fragmenty rzeczywistości, mnie nasunęło się jeszcze inne skojarzenie.
Trafiłam przypadkowo na stronę organizacji CCHR, obserwującej nadużycia medyczne w dziedzinie psychatrii. O tym, że coraz więcej diagnozuje się obecnie przypadków ADHD, mówi coraz więcej badaczy, czasami zabawnie podsumowując to zjawisko jak sir Ken Robinson tutaj. To wideo warto obejrzeć chociażby dla bardzo fajnych rysunków.

A CCHR zrobiło ten filmik. Dlaczego mnie zaciekawił? Bo coraz częściej mam wrażenie, że przekombinowujemy sobie wszystko. Próbujemy kontrolować i etykietować wszystko, dzięki czemu będziemy mogli wypisać stosowną receptę. Czasami mam wrażenie, że jako ludzkość coraz bardziej potrzebujemy tabletki pozwalającej nam zobaczyć rzeczywistość.