czwartek, 10 grudnia 2015

późna kawa

wypiłam dzisiaj kawę zbyt późno, więc piszę, żeby się zmęczyć. Już za 8 dni jadę do Polski. Bliskość wizyty paradoksalnie nie ułatwia, spraw do załatwienia kilkanaście. 

Pierwszy w miarę wolny weekend wykorzystaliśmy na mały wyjazd z Bogoty. Mały wyjazd, w czasie którego dotarliśmy do tropików, pokonaliśmy 500 km i zjechaliśmy o ponad 2000 m poniżej poziomu Bogoty.
Weekend upłynął pod znakiem kolei (nieistniejącej) i rzeki Magdalena (wyjątkowo płytkiej).
Zaczęło się od ślicznego budynku nad Wodospadem Tequendama, zbudowanym jako stacja kolei właśnie. Bardzo glamur. Kiedyś. Póki co smród  brudne okna, i remont na obiekcie. A smród od rzeki spadającej. Rzeka Bogota w Bogocie osiąga maksymalny stan zanieczyszczenia, co uzmysłowiła nam przemiła przewodniczka.
Wodospad szumi, ile fabryka dała, i tylko tyle, bo pobliska elektrownia zabiera mu wodę. Raz mu zabrała całą. Kapitał obcy, wiadomo.
Wodospad za to robi czary - mary i spadnięta woda ma już tylko 7 stopień zanieczyszczenia. Dotlenia się. Pieni się przy tym obficie, za sprawą detergentów, w tym okropnej pasty do mycia naczyń, niosąc plamy z naszych mieszkań i tłuszcz z talerzy. Papieru toaletowego nie niesie, bo w Kolumbii wyrzuca się go do kosza na śmieci.  I niesie tak hen, do rzeki Magdalena, stopień czwarty zanieczyszczenia. Tej, co nią "Miłość w czasach zarazy" płynęła, jak również bogactwa wszelkie w górę i w dół. Przesiadając się czasem na muły albo zgoła na pociągi.

Znad wodospadu pojechaliśmy do Melgar. Melgar to tutejsza Okuninka, tylko zamiast jeziora ma baseny, ponad 5000. Bogotańczycy odpoczywają tam w pocie czoła od zanieczyszczania rzeki Bogota. Upał, komary, dyskoteka i brak pasującego klucza do użyczonego nam nieskutecznie domku letniskowego pognał nas dalej.
Schronienie znaleźliśmy w eleganckim ośrodku z basenem, pachnącym geranium (odstrasza komary). O pierwszej w nocy daliśmy za wygraną i poprosiliśmy o zmianę pokoju (impreza obok), schronienie znajdując wśród warkotu samochodów przy trasie przelotowej. O szóstej rano zbudziło nas ćwierkanie innych sąsiadów. Ale i tak było spoko. Basen był i było ciepło.
Po odparciu zmasowanego ataku przedstawicieli handlowych, oferujących nam uczestnictwo w klubie wakacyjnym (jedyne 25 milionów gwarantowało komfortowy wypoczynek przez 25 lat), na czele z człowiekiem o wolim karku i z diablą główką na palcu, ruszyliśmy do Girardot.

Girardot jest mniej jarmarczne, niż Melgar. Zachowało się w nim dużo starych, fajnych domów i stary most kolejowy na rzece. Stare domy bez okien, z niewielkimi tylko otworami wentylacyjnymi na górze, pozwalały na świetną ochronę przed upałem.
Zaparkowaliśmy samochód w dawnej sortowni kawy i poszliśmy na rybę do restauracji na starej barce zacumowanej tuż obok, na rzece Magdalena, z widokiem na nieczynny już most kolejowy. Zjedliśmy pyszne viudo de capaz, czyli rybę marki capaz gotowaną z ziemniakiem, platanem i maniokiem, stając się częścią cyklu natury. Rybę złowiono w Magdalenie, będącej dopływem Bogoty, do której i my dorzucamy przecież nasz kamyczek. Na szczęście danych co do toksyczności ryby nie mam.

A potem pojechaliśmy dalej, od pól sorga w departamencie Cundinamarca aż do pól ryżowych w departamencie Tolima. Nawadnianych wodą z Magdaleny. Krajobraz zmieniał się wraz z pokonywanymi kilometrami, poprzez pola uprawne, prerie z chudymi krowami i wielkimi kaktusami, starymi domami krytymi trzciną, aż do żyznych pól, na których miedzach smukliły się palmy, w tym palmy woskowe, czyli jeden z symboli Kolumbii. Skąd już tylko rzut beretem, przenoszę moją duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych, i tak dalej. Bo moja Polska to w dużym stopniu wieś, więc każda wieś trąca strunę mojego chłopskiego serca. A miedza to miedza, co by na niej nie posadzić. Szopen i pod palmą coś by wymyślił.

Dotarliśmy wreszcie do kolejnego małego miasteczka nad rzeką, Ambalema. Szopen wciska do dechy pedał gazu na fortepianie i władanie obejmuje regeton i vallenato. OK, jak dla mnie, to się panoszy. Wielki silos na ryż wznosi się nad miasteczkiem niby katedra, a brzydotą w niczym nie ustępuje mu nowoczesny kościół, kłócący się z dobrze zachowaną starą zabudową. Jednak to tylko pierwsze wrażenie. Miasteczko kryje  ciekawy budynek dworca kolejowego, na oko z lat 20. Modernistyczny. Już prawie cykam fotkę kościoła, bo ani on, ani dworzec nie mają szyb. W klimacie tropikalnym nie są potrzebne. Ale nie robię, bo jednak za brzydki. Napotykamy też resztki starego mostu kolejowego i stary zbiornik na wodę służącą do uzupełniania zapasów w parowozach. Miasteczko zachowało piękną, starą architekturę, ale hałas i mordercze komary zmuszają nas do odwrotu. Krętą serpentyną wznosimy się na poziom Bogoty, gdzie wita nas chłód, brak komarów i sąsiedzi dopalający świeczki przed wejściem do domu.
Dia de las Velitas.

Zagadka: dlaczego Hiszpanie wybrali Bogotę na stolicę dużej prowincji mimo, że leży tak daleko od wybrzeża? Bo nie trzeba się drapać.

Wnioski z wycieczki: oszczędzajcie wodę, bo nigdy nie wiadomo, z jakiej rzeki przyjdzie wam rybę jeść,  i nie zapominajcie środka na komary, jadąc w tropiki.

Kończę. Wraca pociąg bożonarodzeniowy. Idę się pogapić. Mieszkam tuż przy torach. 




niedziela, 6 grudnia 2015

paszport

trochę mi smutno. Po dwóch spokojnych latach padłam ofiarą. Ukradziono mi plecak z kawałkiem życia. Strojem na basen, klasówkami uczniów, dyskiem przenośnym. Na dysku zdjęcia.
I parę innych rzeczy, o których nie chce mi się już pisać. A przede wszystkim paszport ze świeżo wklejoną wizą.
Pielgrzymuję po urzędach odtwarzając dokumenty. Urzędy jak urzędy. Nieprzyjazne.

Na szczęście ambasada gościnna i pachnąca świątecznym bigosem, gotowanym na spotkanie polonijne. Chwała polskim konsulom, już kolejny raz doświadczam ich życzliwości. Paszport tymczasowy dostałam w ekspresowym tempie, przy okazji ucinając sobie pogawędkę z konsulem na różne tematy - od wycieczek górskich po sytuację Polaka, odsiadującego wyrok w bogotańskim więzieniu.
Mimo braku umów o ekstradycji, wynalazł furtkę, żeby wycieńczonego narkotykami chłopaka wysłać do Polski. Może tam będzie miał szansę wyrwania się z zaklętego kręgu ćpania i kradzieży. Formalności w toku, trzymam kciuki, a przed konsulem chylę czoła za jego zaangażowanie. Podniosło mnie to na duchu.

Choć całkiem wesoło nie jest. Kolumbijczycy ze zrozumieniem kiwają głowami. Każdy, albo przynajmniej ktoś z jego bliskich, przynajmniej raz padł ofiarą kradzieży. Więc trochę bardziej jestem jedną z nich. I przez głowę przechodzi mi myśl: na te święta nikomu nie pomogę, choć chciałam. Po prostu odtwarzanie dokumentów kosztuje dużo. No i tak to.
Ale do więzienia się wybiorę. Trzeba wrócić do rzeczywistości. Bogota to nie tylko eleganckie dzielnice i uniwersytety dla zamożnych ludzi.

Więźniowie wciąż są zaskakująco obecni nadal w moim życiu, mimo, że już nie pracuję dla fundacji. W zeszłym tygodniu były urodziny jednego z nich i miła impreza, na której dowiedziałam się o tzw. polskim (ale właściwie to żydowskim) cmentarzu w Bogocie, i o obozie koncentracyjnym dla imigrantów niemieckich, jaki istniał pod Bogotą w czasie drugiej wojny światowej. Domniemane wspieranie państw Osi przez przedsiębiorstwa prowadzone przez Niemców stało się pretekstem do ich internowania i przejęcia majątku. Tym zaś, którym po wojnie majątki oddano, wystawiono rachunki za pobyt w obozie.
Impreza była bardzo fajna, z pysznym jedzeniem. Solenizant w rekordowym czasie zawarł ciekawe znajomości, między innymi z artystkami Karen Aune i Adrianą Marmorek. Będę je śledzić. I czekam na książkę Jima. W końcu wyniosłam kiedyś dla niego 10 kg notatek z więzienia. Nawiasem mówiąc, taszczona przeze mnie torba pełna zapisanych zeszytów nie zainteresowała żadnego ze strażników.

Byłam też na weselu Słowaka, o którym już pisałam kiedyś. Po wielu miesiącach oczekiwania na dokumenty wreszcie pojął za żonę swoją Lindę. Ślub był iście kolumbijski. Zniecierpliwiony ksiądz zaczął odprawiać mszę bez panny młodej. Mimo 35-minutowego spóźnienia wkroczyła wreszcie do kościoła bardzo dostojnym krokiem. Łzy wzruszenia w oczach pana młodego - bezcenne.  Podobnie bezcenny jego toast, zainspirowany kazaniem: "teraz już nie jesteśmy dwojgiem, jesteśmy jednym. A właściwie jest nas troje". Po 10 minutach wyjaśnił: "mówiąc o tym, że jest nas troje, mam na myśli, że jest z nami Bóg. Dzieci może pojawią się w przyszłym roku".

środa, 30 września 2015

mojarra frita

zapowiadałam kiedyś post o jedzeniu, więc niech się zacznie. Od razu zaznaczę, że może być różnie, bo częściej jadam w barach i stołówkach, niż w eleganckich restauracjach.

Dzisiaj pierwszy odcinek - mojarra frita.

Wikipedia podpowiada, że nazwa "mojarra" używana jest w odniesieniu do kilku gatunków ryb. Występuje w morzu karaibskim, ja zaś z racji odległości raczę się chyba jej odmianą słodkowodną.

Mojarra jest bardzo popularna, króluje w restauracjach z typową kolumbijską kuchnią. Kto nie ma ochoty na wołowinę, krowi język w sosie albo zupę ajiaco, prawie zawsze pocieszy się mojarrą.
Smaży się ją dość mocno na oleju, uprzednio naciąwszy skórę, dzięki czemu jest bardzo chrupka (czasami niestety wręcz sucha). Ma dość mało ości i białe, smaczne mięso.

Mojarrę zdjadłam niedawno w Chiquinquira, kolumbijskiej Częstochowie, w tradycyjnej restauracji z balkonem na wprost katedry. Kolonialny, podupadły dom ze skrzypiącymi podłogami przystrojony był plakatami pań wyprężonych na motocyklach, typowych dla lat 90. Nie zabrakło też ołtarzyka pod schodami, a w karcie mojarry.
To zdjęcie jest dość typowe, do kompletu brakuje już tylko makaronu. W Kolumbii je się bardzo dużo ryżu, często w towarzystwie makaronu, frytek albo nawet puree ziemniaczanego. W naprawdę typowej jadłodajni warzywa na talerzu pojawiają się raczej symbolicznie, ot, choćby jak ta sałatka z zielonych pomidorów.



A dlaczego przegląd potraw kolumbijskich zaczynam od mojarry?
Bo wpadła mi w ucho piosenka zespołu Systema Solar. Chłopcy pochodzą z wybrzeża, a piosenka jest odą ku czci tradycyjnego połowu ryb i owoców morza, wypieranego przez przemysłowy. "Moja smażona mojarra, krewetki, chipi chipi (mały skorupiak morski), miska ryżu - jestem królem życia i nie potrzebuję milionów", tak śpiewają chłopcy.


To zresztą nie jedyna piosenka z motywem mojarry. Meksykański wokalista rockowy, Charlie Montana, prosi swoją "mami" ("małą"), żeby zrobiła mu mojarrę w panierce ("Empanizame la mojarra"). Jedna z ciekawszych kolubijskich grup mieszających folk z muzyką elektroniczną to Mojarra Electrica, a popularna grupa rokowa z Peru to Los Mojarras.

A co w Polsce? nie przypominam sobie piosenek o karpiu ani śledziu, choć miejsce w kulturze mają zapewnione.
Czy to dlatego, że ryby śpiewały tylko na niby?

piątek, 25 września 2015

Dzień bez samochodu i ostatnie tygodnie

22 września odbył się kolejny już, trzeci w tym roku dzień bez samochodu. Tym razem zbiegł się z zakończeniem Europejskiego Tygodnia Zrównoważonego Transportu, który też był w Warszawie dniem bez samochodu.
O ile w Warszawie polegał on na zachęcaniu kierowców do korzystania z komunikacji miejskiej za darmo, o tyle w Bogocie Dzień Bez Samochodu rozumiany jest dosłownie. Zabronione jest korzystanie z prywatnych samochodów i motocykli. Po mieście poruszać się mogą wyłącznie autobusy, taksówki i inne pojazdy zarejestrowane jako środki transportu publicznego (np. gimbusy itp.). Zamknięto całkowicie dla ruchu kołowego również te ulice, które w niedzielę stanowią tzw. ciclovię, czyli są udostępniane tylko rowerom, biegaczom, rolkarzom i pieszym.

Do tej pory byłam dość sceptycznie nastawiona do Dnia Bez Samochodu. Wydawał mi się ekoterroryzmem ze strony władz. Bogota jest wielka i zakaz korzystania z samochodu uderza mocno w tych, którzy muszą dojechać do pracy z przedmieść.
Punkt widzenia zmienia się jednak wraz z punktem siedzenia. Z siodełka rowerowego Dzień Bez Samochodu wygląda pięknie. Nie ma samochodów utrudniających jazdę (zatrzymujących się w poprzek ścieżki rowerowej albo parkujących beztrosko na prawym pasie ruchliwej trzypasmówki), a że jechałam do pracy trasą zamkniętą dla ruchu, ominęło mnie również wdychanie czarnych spalin przedpotopowych busików. Przystanęłam sobie tu i tam, żeby obfotografować graffiti, na które już dawno zwróciłam uwagę.
Pracuję w godzinach nietypowych, więc ominęła mnie też jazda w godzinach rowerowego szczytu. Wiele osób przesiadło się tego dnia na rower. Nie była to również pora wyprowadzania psów na spacer, więc ominął mnie znienawidzony slalom wśród smycz lub czworonogów puszczanych wolno, który wkurza mnie na niedzielnej ciclovii.

Dzień Bez Samochodu był więc dla mnie Dniem Bez Stresu. I nawet świeciło słońce. I było miejsce na stojaku w pracy.

A jak poradzili sobie mieszkańcy? Przesiadając się na rowery, zostając w domu (część pracodawców ułatwiła tego dnia telepracę), biorąc wolne. Podobno nawet Transmilenio nie było zatłoczone bardziej niż zwykle.

 

 Kiedy świeci słońce, w ogóle robi się ładnie. Zwłaszcza na Festiwalu Jazz w Parku, i zwłaszcza gry gra polski zespół Pink Freud!

Albo w centrum, gdzie pnie się w górę wieża BD Bacata, która będzie najwyższym w Kolumbii budynkiem, częściowo mieszkalnym, częściowo komercyjnym. A w muzeum sztuki nowoczesnej wiszą na ścianach niezłe sztuki. Kto zgadnie, dlaczego podobały mi się obrazy Kolumbijczyka Jorge Riveros?


Ale i tak fajnie odpocząć od zgiełku i spalin. Najlepiej w pracy - czyli na terenie Uniwersytetu de la Sabana, gdzie mam lekcje dwa razy w tygodniu. Kajaki kuszą.





czwartek, 27 sierpnia 2015

konsumpcja

dużo ostatnio myślę o konsumpcji. Trochę wynika to z mojej obecnej sytuacji (tym razem wyjechałam z plecakiem i walizką, ale wciąż jest to tylko ułamek rzeczy, które pozostawiłam w Polsce), trochę chyba jednak ze zmiany kontynentu.

Życie w kraju Trzeciego Świata, kraju bogatego w zasoby naturalne, skłania do myślenia. Polskie kopalnie wyglądają inaczej, niż kolumbijskie, chociaż i tu, i tam znaleźć można biedaszyby. A Bogota jak soczewka skupia problemy społeczne wynikające z dość niekontrolowanej industrializacji. W skrócie, przemysł przejmuje ziemie albo pod wielkopowierzchniowe uprawy, albo eksploatując zasoby, w rezultacie również zanieczyszczając środowisko, a ludzi skłaniając do poszukiwania szczęścia w mieście. (W Kolumbii sytuację komplikuje przemoc wewnętrzna, w tym prywatne oddziały zbrojne na usługach możnych ludzi, narkobiznesu lub partyzantki w rodzaju FARC).

I wszystko to jest oczywiście potrzebne, bo fajnie jest korzystać ze zdobyczy cywilizacji, ale myślę, że nie zdajemy sobie sprawy ze skutków. Dość fajnie pokazuje je animacja projektu The Story of Stuff.



Więc, jestem trochę rozdarta. Z jednej strony odczuwam pokusy. Błyskotki na pchlim targu, nowe ciuchy i buty. Coraz częściej się im opieram, ale kiedy mój ośmiomiesięczny smartfon po raz kolejny się zawiesza, mam ochotę zamienić go na nowszy, lepszy. Chociaż ostatnich 7 lat przetrwałam z jedną, prostą Nokią. Nie zamienię, jasna sprawa. Będę złorzeczyć na niego w duchu i czekać, aż się rozpadnie. Ale pokazuje to fenomen, który wszyscy znamy. Przedmioty użytkowe mają coraz krótszy czas życia, a my z drugiej strony stajemy się coraz niecierpliwsi.

A przecież jako społeczeństwo globalne nie mamy innego wyjścia, jak ograniczyć konsumpcję. Zasoby nie są niewyczerpane no i nie możemy zapominać o cenie, jaką płacą za ten rozwój mieszkańcy obszarów przemysłowych i środowisko naturalne. Argumenty o tym, że konsumpcja napędza rozwój gospodarki, uważam za lekko naciągane, zwłaszcza kiedy wymaga zadłużania się jednostek. To tak jak jedzenie czegoś, czego się nie ma. Dla mnie jest to zupełnie bez sensu, o ile nie jest to niezbędne albo nie służy inwestycji w przyszłość.
Napędzanie gospodarki przez konsumpcję to dla mnie nic innego, jak robienie hałasu. Wymyślanie nowych potrzeb albo zachcianek, o których wkrótce zapomnimy, i które trafią na śmietnik, a które zagłuszają naprawdę ważne potrzeby.

Piszę to, stukając w klawiaturę palcami z paznokciami pomalowanymi na czerwono. Buteleczka lakieru jest już na wyczerpaniu i zastanawiam się, czy zastąpić ją nową. 

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

język

język hiszpański między innymi dlatego jest diabelnie trudny, że oferuje szaloną ilość synonimów, zwłaszcza po przemnożeniu przez liczbę krajów, w których jest używany.

Zaskakuje (to takie zaskoczenie z gatunku "wtf?") czasami precyzją, oferując słowo na zapach przepoconych stóp (pecueca) i zapach przepoconych pach (chucha). Choć może nie powinno dziwić w kraju, gdzie pasażer autobusu, zanim usiądzie, odczekuje dłuższą chwilę, aż wystygnie siedzenie po osobie, która je zwolniła. Higiena jest dla Kolumbijczyków bardzo ważna i przywiązanie do niej przyjmuje różne formy.

Ostatnio w kuchni pracowej poznałam również całą gamę określeń na prostytutkę albo kobietę lekkich obuczajów: fufurufa, casquivana, buscona. Tak producent lakierów do paznokci nazwał kilka odcieni lakierów. Dla mniej odważnych konsumentek pozostają nazwy: niegrzeczna, erotica, truteń (to słowo istnieje w wersji żeńskiej na określenie osoby leniwej). Nowa kampania reklamowa wzbudziła powszechne oburzenie, ale producent się z niej nie wycofał. Przykre, zwłaszcza w kraju jednak wciąż jeszcze dość maczystowskim, gdzie w pewnych sferach posiadanie przez mężczyzny gromadki dzieci z różnymi kobietami jest potwierdzeniem męskości (znam pana, który ma 20 dzieci z różnymi paniami).

Kolumbijczycy, naród ciężko doświadczony przez wewnętrzną przemoc, mają także szereg eufemizmów na opisanie naprawdę niefajnych zjawisk. Przykładem może być "paseo millionario", czyli "przejażdżka milionera". Jest to uprowadzenie i rajd po bankomatach w celu zmuszenia uprowadzonego do pobrania jak największej ilości gotówki, omijając limity wypłat w jednym bankomacie. Które, nawiasem mówiąc, są bardzo niskie - niezależnie od limitów posiadacza karty, nie można wypłacić jednorazowo więcej niż 500 PLN. Spokojnie, mnie się nie zdarzyło, i czasem myślę, że jest równie prawdopodobne, jak porwanie przez czarną wołgę.

Inwencja językowa ma też dobre strony. Uśmiałam się czytając w "The Bogota Post", darmowej gazetce dla cudzoziemców, spis nazw miast i miejsc w Kolumbii, używanych do opisania różnych zjawisk:
- Caqueta: zapakowana w woreczek foliowy psia kupa, pozostawiona na chodniku przez właściciela. Psa, nie kupy. Woreczki te rozwalają mnie dosłownie, a nazwa trafna: caca to kupa, paquete - paczka, po polsku byłaby to pewnie kupaczka. Jest ich dużo, oj dużo, i mam chęć wypowiedzieć im wojnę.
- Melgar (popularne miasteczko, oddalone o jakieś półtorej godziny jazdy samochodem od Bogoty, słynne z gorącego klimatu i liczby basenów przewyższającej ilość kupaczek w mojej dzielnicy. Bogotanie lubią się tam wygrzewać w weekendy). Melgar znaczy umawiać się z kilkoma osobami w różnych miejscach o tej samej porze. Samej mi się to raz przez przypadek zdarzyło, i, choć miałam przy tym trochę stresu - udało się. Kolumbijczycy nie są mistrzami świata w dotrzymywaniu zobowiązań towarzyskich.
- Girardot (podobny klimat, jak w Melgar): kierowca, który wrzuca kierunkowskaz, a skręca w przeciwną stronę, od hiszp. girar - skręcać. Typ dość powszechny i wkurzający na równi z kierowcą niewrzucającym kierunkowskazu w ogóle, co ma dla mnie duże znaczenie odkąd jeżdżę do pracy rowerem.
- Jambalo: hałas wydobywający się z sąsiadujących sklepów lub barów w celu wzajemnego zagłuszenia.

Mało poetyckie te słowa i mało romantyczne zjawiska opisują. Więc, idę arruncharme, czyli opatulić w ciepły kocyk. Arruncharse to trochę więcej, niż opatulić, to zrobić sobie miłe posłanie, może z fajnymi poduchami, może z miłym światłem. Podobnie nieprzetłumaczalne, jak niemieckie gemütlich. Zimne noce w Bogocie i nieszczelne okna bardzo temu sprzyjają, zwłaszcza, jeśli można to robić z kimś.

wtorek, 28 lipca 2015

co tygrysy lubią najbardziej

Ostatnich kilka dni przyniosło mi to, co tygrysy lubią najbardziej: ludzi. Przemiły skype z Mon, cudowna rozmowa z Nat i Martą. A dzisiaj napisała do mnie Ute, przyjaciółka z Niemiec. Przysłała mi zdjęcie swojej ślicznej półrocznej córeczki. I przywołała masę miłych wspomnień. Od obozu wolontariackiego kilkanaście lat temu w Niemczech, przez chwile dzielone podczas mojego stypendium w Muenster, aż po spotkania w Polsce i Niemczech. Biegówki, Drezno. Ukulele, kontrabas i Agata Baue. Tyle miłych chwil. I wiele lat przyjaźni listowej, bo przez wiele lat pisałyśmy do siebie staroświeckie listy, mejla zachowując do ustaleń praktycznych szczegółów spotkań.

I jeszcze Audria, dosłownie przelotem w Bogocie, w drodze do San Francisco z Ekwadoru. Audria, była wolontariuszka, która raz omal nie udusiła się w wyniku alergii, a raz omal nie spóźniła się na samolot, bo taksówkarz miał atak serca. Wprawiła nas przy tym w panikę nie odbierając telefonu po rozpaczliwym smsie: "zadzwoń na 911. Coś dziwnego dzieje się z taksówkarzem" (telefon zgubiła w kolejnej taksówce, pierwszy taksówkarz przeżył).
Audria wpadła tym razem z opowieściami o gigantycznych mrówkach wylatujących z nawiewu w autobusie i świerszczach w toalecie. Oraz o żółwiach z Galapagos i pływaniu wśród ławicy ryb. O graniu z w nogę z dzieciakami w kolumbijskiej wiosce, oraz o wolontariacie z dziećmi ulicy w Quito. Jak zwykle z wielkim uśmiechem, tym razem również z wafelkami kokosowymi z Ekwadoru, przypomniała mi, czego mi potrzeba.


A potrzeba mi po prostu ludzi i dzieci. Wielu z tych ukochanych jest daleko. O ile łatwiej by mi było, gdyby wiedziała, że będę ich mogła tutaj powitać.
Odliczam też dni do skończenia praktyki w Instytucie Goethego, która sprawia mi wielką frajdę. Uczę się dużo, uruchamiam kreatywność, ale - nie mam ani odrobiny czasu wolnego. Na co? na porządne przygotowanie lekcji dla Daniela, który właśnie zaczyna przygodę z językiem polskim, na wolontariat, na może opracowanie szkoleń dla wolontariuszy. A przede wszystkim - na zadbanie o ludzi, którzy tutaj blisko. Bo dla tych daleko znajdę czas, choćby tylko wirtualnie.


No i chciałabym wrócić do Ekologii Dzieciństwa.

I pojechać do Santa Marta, wygrzać się i popływać w morzu.

Ale na szczęście wyspałam się w weeken i bawię się ostatnimi dniami praktyki. Mimo zmęczenia. W piątek próba. Trzymajcie kciuki.

czwartek, 16 lipca 2015

czerwony

dzisiaj już nie mogę. Spokojnie, nic się nie dzieje. Jestem tylko zmęczona. Niemiecki wylewa mi się uszami, więc odmóżdżam się "Girls", wspominając wszystkie amerykańskie nastolatki, jakie przewinęły się przez dom fundacji w zeszłym roku. Cześć ich pamięci.

Czytam blogi, z Polski. Polska redukuje mi się na nich do hipsterskich kafejek, pąsowych piwonii w wazonach z Ikei, wnętrz w stylu skandynawskim, vintage lub shabby. Liżę przez ekran cukierki zdjęć ocalałych kamienic na Ochocie, Mokotowie, Żoliborzu.

Miejsca, które znam, teraz tak daleko. Nie dla mnie koncerty na Starym Mieście i kina plenerowe. Tańce w wirze i wir tańca.

No i wtedy w akcie desperacji rozcieńczam zgęstniałego gluta z Sefory i maluję pazury na czerwono. Jak kiedyś.



Polsko, wciąż kocham Cię jak Irlandię.

poniedziałek, 13 lipca 2015

dwa kółka i Honda

stało się, przesiadłam się na dwa kółka, dzięki czemu udało mi się skrócić czas dojazdu do pracy o pół godziny. Jeżdżę bardzo czujnie, bo przez większość trasy nie mam ścieżki rowerowej, ale bardzo mi się podoba. Zabezpieczona kaskiem, a w nocy dodatkowo taśmami odblaskowymi, pedałuję po ulicach Bogoty.

Poza tym jeden z czerwcowych długich weekendów spędziłam za miastem, w miejscowości położonej dużo niżej niż Bogota. Na tyle niżej, że z przyjemnością zmieniłam trampki na sandały i dżinsy na sukienkę. Bogota, mimo położenia w kraju tropikalnym, temperaturami nie rozpieszcza. Postanowiłam więc odpocząć od wiecznej jesieni.

Miasteczko, do którego pojechaliśmy, urodą nie grzeszy. Wybraliśmy się więc na jednodniową wycieczkę do Guadua i Honda. Oba ładne, zwłaszcza zachwyciła mnie Honda. Wciąż jeszcze widać w niej znaki dawnej świetności. Była ważnym portem na rzece Magdalena, do którego docierały parostatki z wybrzeża karaibskiego, pełne ludzi i towarów. Dziś parostatków nie ma a Magdalena jest spławna tylko na części nurtu. Nowa droga omija miasteczko, na czym ucierpiało wiele przydrożnych restauracji. Stare miasto na szczęście pozostaje perełką, a i mieszkańcy chyba zdają sobie sprawę z jego walorów turystycznych. Ma jednym ze ścian niepewna ręka napisała: "Nie wyżucaj tutaj śmieci. Turysta nas widzi". (błąd ortograficzny był również w wersji oryginalnej).

W drodze do Hondy, na drodze krajowej niemiłosiernie zapchanej ciężarówkami, olśniło mnie. Już wiem, czemu szampon Head&Shoulders i inne dobra są tutaj takie drogie. Po prostu wszystko musi pokonać koszmarne odległości drogą lądową z portów atlantyckich lub pacyficznych. Szczgólnie transport z wybrzeża Pacyfiku do Bogoty jest skomplikowany. Wyładowane ciężarówki muszą krętymi drogami pokonać trzy pasma Andów. Podobno transport kilograma towarów z Chin do portu pacyficznego jest tańszy, niż transport z wybrzeża do Bogoty.
Od lobby transportowego zależy w Kolumbii zatem dużo. Dziesiątki ciężarówek z paliwami, jakie widziałam, nie pozostawiają wątpliwości. A kontrola drogowa jest niestety zupełnie nieskuteczna, więc wyładowane ponad normy ciężarówki ciągnące się pod górę z prędkością 20 km na godzinę skutecznie spowalniają cały ruch na drodze.
Policja tutejsza to zresztą zupełnie dziwna instytucja. Widok policjanta kierującego ruchem na skrzyżowaniu nie powstrzymuje kierowców przed zatrzymywaniem się na przejściu dla pieszych, czyli piesi muszą kluczyć między samochodami. W połączeniu z ogólnym przekonaniem o nieskuteczności zgłaszania przestępstw na policję wydaje mi się, że można by zupełnie zlikwidować tę instytucję.

No, ale dość psioczenia na dzisiaj.
Lepiej pooglądajcie obrazki. Honda to kolejna kolumbijska niespodzianka.
















wtorek, 16 czerwca 2015

pada

pięknie pada, okno załzawione i szaro. W sam raz, żeby siedzieć w domu i cieszyć się herbatą liściastą, którą nie tak łatwo kupić w Bogocie.

Robię sobie przerwę od podręczników do niemieckiego, w tym tygodniu zaczynam nowe kursy i ćwiczenia śnią mi się po nocach. Na przemian z dziwnymi snami o hodowaniu zwierzęcia (to była jakaś mroczna świnia) w bloku w Lublinie. W workach z paszą, zagadkowo podobnych do torebek z herbatą w wersji king size, trzymanych w piwnicy, zalęgła się ropucha, trochę się jej bałam.

Wczoraj niespiesznie szwendałam się po pięknej okolicy zwanej Palermo, zabudowanej domkami w stylu angielskim, pełnej zieleni i niedzielnego spokoju. Bogota czasami wyciąga takie asy z rękawa, miła oaza w mieście betonu, tłoku, apartamentowców i ogrodzonych osiedli. Podobnie jak w Warszawie, strach przez rabusiami zaowocował budowaniem płotów.

Ale nie  Bogocie dzisiaj będzie, tylko bardziej o życiu.

Coraz bardziej podoba mi się dość luźny styl życia nauczyciela. Nie przeszkadzają mi lekcje o dziwnych porach, czy okienka pomiędzy. Kiedy mam okienko, próżnuję sobie po prostu, albo przygotowuję lekcje na zapas. A w Bogocie miło się próżnuje nad kubeczkiem kawy.

Zmiana pracy zaskutkowała także ograniczeniem ilości potrzebnej mi garderoby. Buty na obcasie kurzą się w szafie, spódnice wiszą smętnie w szafie, kolorowe rajstopy wiją się bezużytecznie w szufladzie. Biegam w trampkach i dżinsach, i wreszcie nie czuję się przebrana. Przywiezionych z Polski ubrań starczy mi jeszcze na jakiś czas, więc odpada konieczność chodzenia na zakupy. Brak pór roku ogranicza również potrzeby. Kolumbijczycy mają również styl ubierania nieco inny od europejskiego. Dramatycznych różnic wprawdzie nie ma, nawet zresztą nie potrafię ich jednoznacznie określić. Wystarczy to jednak, żebym nie czuła pokusy dostosowania się do otoczenia przez ubranie. I właściwie to nawet czekam, aż niektóre rzeczy zużyją się na tyle, że będę mogła się ich pozbyć. Wtedy będę miała jeszcze mniej i będzie mi jeszcze wygodniej.
Nie maluję się, choć może powinnam zużyć kolorowe kosmetyki, zanim się przeterminują. Jedynym wyjątkiem jest lakier do paznokci. Tutejsze kosmetyki też mnie zresztą nie przekonują, więc ograniczam zakupy do niezbędnych.
Książki są drogie, więc nie kupuję. Płyt nie mam ochoty gromadzić. W ogóle mocno zastanawiam się nad każdym nowym zakupem - bo ile par kolczyków potrzebuję?

To już drugi rok takiego minimalizmu i bardzo mi z nim dobrze. Kiedy byłam zimą w Polsce, zaskoczyła mnie ilość posiadanych przeze mnie rzeczy. Książek, płyt, ubrań. Nie mówiąc o wyposażeniu kuchni i tak dalej. Dotychczasowe życie spakowane w kartony i torby.

A teraz przekonuję się, że można żyć z dużo mniejszą ilością rzeczy.
Może już tak mi zostanie? Byłoby super.

niedziela, 7 czerwca 2015

pocałunek węża





wiele osób kojarzy Kolumbię z produkcją narkotyków i FARC.


ale jest coś, co jest dużo cenniejsze i co niestety odeszło bezpowrotnie, pozostawiając ledwie ślady.

Mam na myśli kulturę i wiedzę Indian.

O utracie tożsamości i tradycji, o problemach wynikających z niezrozumienia między kulturami, o wyzysku Indian opowiada film "El abrazo de la serpiente" kolumbijskiego reżysera Ciro Guerra.
Film oparty został o dzienniki dwóch etnobiologów, Theodora Kocha-Grunberga i Richarda Evansa Schultesa. Badali oni dżunglę amazońską w departamencie Vaupes, w poszukiwaniu roślin leczniczych. Schultes badał również możliwości pozyskiwania kauczuku ze źródeł niezależnych od państw azjatyckich. Potrzebował go przemysł wojenny (wyprawa miała miejsce w czasie II wojny światowej). W filmie dodatkowo poszukuje fikcyjnej rośliny leczniczej, wywołującej halucynacje.

Wg wywiadu udzielonego przez reżysera dziennikowi "El Pais", ci dwaj badacze byli pierwszymi, którzy opisywali Indian jako ludzi, a nie element fauny i flory amazońskiej. Szacunek dla wiedzy szamanów pozwolił im zrozumieć nieco świat pojęć rdzennych mieszkańców dżungli, pełen szacunku dla przyrody. Szaman - przewodnik badaczy nakazuje im przestrzeganie wielu zasad, mających na celu zachowanie dżungli, bez której człowiek nie jest w stanie przeżyć. Tym samym szacunkiem dla dżungli kierowali się twórcy filmu, prosząc o opiekę jej mieszkańców. Dżungla odpłaciła im, dając sześć bezdeszczowych tygodni na zrealizowanie zdjęć.

Tego szacunku nie podzielali niestety inni śmiałkowie, eksplorujący dżunglę w celu rozwijania produkcji kauczuku na przełomie XIX i XX w. Ich szlak znaczy przemoc, niewolnictwo, eksploatacja ludzi i przyrody. Gdyby nie wynalazek syntetycznej gumy, produkowanej z ropy naftowej, liczba ich ofiar byłaby jeszcze większa.

Film pokazuje skutki tej eksploatacji, a także dramat wynikający z utraty tożsamości przez Indian. Niezrozumienie zasad nowej religii, przynoszonej przez misjonarzy kroczących w ślad za "caucheros", i opiekujących się osieroconymi dziećmi niewolników, prowadzi do spaczenia wartości i powstania w dżungli przerażającej sekty z samozwańczym Mesjaszem.

A święta roślina, którą znajduje w końcu pierwszy z eksploratorów, zamiast do celów leczniczych, uprawiana jest i wykorzystywana do odurzania się.

Film pokazuje też dramat jednego z ostatnich szamanów. Żyje on w izolacji od ostatnich członków swojego plemienia. Z jednej strony pozwala mu to na zachowanie tradycji, na kontynuowanie pieśni przodków. Z drugiej strony jednak nie ma on komu przekazać swej wiedzy. Ostatni członkowie jego plemienia wydają się kompletnie zagubieni między światem tradycyjnym a światem "białych".

Czy jest szansa na ocalenie choćby ułamka tej wiedzy? Film tego nie rozstrzyga, choć może nieco nadziei niesie scena finałowa.

Bardzo rzadko widuje się filmy tak dobrze podsumowujące ważne zjawiska. Dzięki czarno-białym zdjęciom ani przez chwilę film nie ociera się o sentymentalizm i "pocztówkowość", i jego przekaz nie ulega osłabieniu.

A mnie pozostaje marzyć, żeby ludzie starali się przede wszystkim zrozumieć siebie nawzajem. Żebyśmy mogli docenić to, co jest najwartościowszego w naszych kulturach i uczyć się od siebie nawzajem.

Nie jest to sprawa prosta.
Moi znajomi działają w fundacji, która stara się pomóc społecznościom indiańskim zachować wiedzę i obyczaje przodków. Podobnie jak u nas w związku z kulturą ludową, tak i w Kolumbii to miastowi uświadamiają Indianom, jaką wartość ma ich tożsamość. Fundacja zajmuje się również gromadzeniem wiedzy w zakresie medycyny tradycyjnej. Jednym z obszarów ich zainteresowań jest dbanie o zdrowie kobiety. Plemiona indiańskie np. miały swoje obyczaje - kobieta w czasie miesiączki nie powinna wychładzać ciała (wykluczone są m.in. kąpiele), podejmować wysiłku fizycznego, jeść pewnych potraw. Podobno nieodpowiednia dieta wpływa na obfitość krwawień. Nam nie wydaje się to łatwe do zastosowania - ale podobno kobiety indiańskie dzięki odpowiedniej dbałości o siebie nie uskarżają się na zespół napięcia przedmiesiączkowego.
Fundacja moich znajomych zastanawiała się nad udziałem w konkursie na projekt zorganizowany przez UNICEF w celu promocji odpowiedniego dbania o siebie w czasie miesiączki przez dziewczynki zamieszkujące region Choco (nad Pacyfikiem), odizolowany od reszty kraju przez pasma górskie i źle rozwiniętą infrastrukturę transportową. Choco to dla Kolumbijczyków region klasy pewnie Z. Z zaproszenia do składania propozycji wynika, że UNICEF za właściwie dbanie o miesiączkę uważa np. stosowanie podpasek (być może na reklamie skorzysta jakiś sponsor). I powstaje pytanie: po pierwsze, jak słusznie zauważyła Mon, dlaczego nie pozostawi się tego matkom? One chyba potrafią przygotować swoje córki na miesiączkę. Po drugie, czy UNICEF nie mogłoby na chwilę odrzucić zachodniocentryzmu i przynajmniej zainteresować się praktykami tradycyjnymi? może warto by się zastanowić, które z nich można by upowszechniać w świecie tzw. zachodnim?

I na zakończenie anegdota.
Pewna antropolog wenezuelska chciała dać w prezencie indiańskiej kobiecie podpaski.
Kobieta grzecznie jej podziękowała i odpowiedziała, że ma swoje metody, a podpaski wymagałyby od niej zbyt dużej zmiany. Musiałaby kupić sobie majtki, a co za tym idzie - mydło do ich prania. Obecnie tego nie potrzebuje.

I jakoś tak stanęła mi przed oczami ta góra śmieci, którą produkuję przez kilka dni co miesiąc. Mocno zastanawiam się nad nowym rozwiązaniem.

Ale co ma miesiączka wspólnego z filmem? po prostu pomyślałam sobie, że niezrozumienie międzykulturowe objawia się w różnych formach. Czasami owocuje przemocą, a czasami z dobrej woli niesiemy ludziom rozwiązania, które niekoniecznie są lepsze.

sobota, 6 czerwca 2015

do lasu

ciągnie wilka, a mnie do dzieciaków.
Ostatnie dwa tygodnie były super, odwiedziłam dzieciaki niewidome, dzieci z fundacji Little Heroes i Floridę. Moje trzy ulubione miejsca.

Dzieciaki niewidome jak zwykle mnie rozczuliły, bezbłędnie rozpoznając mój głos. Najbardziej wzruszył mnie Walter, który oprócz tego, że jest niewidomy, jest również dość mocno opóźniony umysłowo. Jego uścisk powitalny nie miał sobie równych. Jak zwykle ponagrywaliśmy co nieco z Carlitosem, porozmawiałam z dziewczynami. Carlitos chyba tęskni, bo choć w ubiegłym roku przejawiał umiarkowane zainteresowanie angielskim, pytał, czy mogłabym go uczyć.
Poza tym ucieszyła mnie zmiana w Jose, ślicznym i słodkim kilkulatku z lekkim opóźnieniem umysłowym i silną wadą wzroku. Jose uśmiecha się teraz bardzo szeroko i zaczyna mówić.
Niestety, nowa dyrekcja jakoś nie ułatwia mi zorganizowania regularnych zajęć dla dzieciaków. Ale się nie poddam.

Z Little Heroes, Martą i trójką wolontariuszy lepiliśmy pierogi. Marta przyniosła pyszny farsz, a Camila, niewidoma dziewczynka, genialnie robiła ciasto i lepiła pierogi. Jej sprawne poruszanie się po domu zbiło z pantałyku jednego z wolontariuszy. Zupełnie się nie domyślał, dlaczego Cami nie wyciąga ręki po podawaną przez niego butelkę, podczas gdy niewiele wcześniej widział, jak pewnie biegnie w moją stronę.

Wzruszyłam się też obserwując Vale i Dayanę. Vale również jest niewidoma, ma 18 lat. Kilkuletnia Dayana ją uwielbia. Dayana urodziła się z wadą genetyczną, ma nie do końca wykształcone paluszki, lekko zdeformowane usta i problem z biodrem. Mimo to jest bardzo żywiołowa. Od jakiegoś czasu chodzi już do przedszkola. Dayana nie mówiła nic jeszcze w listopadzie, teraz powolutku zaczyna - mówi już "hola" i ponadawała jakieś swoje dziecięce imion wszystkim wokół. Mimo, że nie mówi, jest bardzo komunikatywna - chwyta po prostu za rękę, zaciąga do pokoju zabaw i pokazuje, czego chce.
I kiedy w zeszły piątek wróciła z przedszkola, złapała mnie za rękę, żeby poszukać Vale. Kiedy ją znalazła, uścisnęły się, a potem trzymając Vale za dłonie, Dayana "opowiadała" co robiła w przedszkolu: podskakiwała, truchtała w miejscu, co Vale bezbłędnie odgadywała. Spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo z Martą: to właśnie jest miłość.

A we Floridzie przybiłam piątkę z "moimi" dzieciakami. Sporo się tam pozmieniało, ale część dzieciaków wciąż się tam uczy. Trochę się razem pouczyliśmy, jak zwykle dostałam sporo uścisków.

Da się żyć.

piątek, 5 czerwca 2015

długi weekend

Kolumbijczycy mają tylko 15 dni urlopu w ciągu roku. Na szczęście mają puentes, czyli długie weekendy. W maju i czerwcu w sumie 5. 
Szanujący się bogotanin spędza go w korku na wjeździe/wyjeździe z Bogoty oraz na fince. Finca to może być wszystko: opuszczone gospodarstwo dziadków z wynajętym stróżem, żeby go nie zdewastowano, domek weekendowy. Czyli po prostu działka.

I ja na takiej działce byłam, pod Ubate, czyli mleczną stolicą Kolumbii.

Dolinę Ubate od równiny bogotańskiej oddziela pasmo gór. Po pokonaniu przełęczy na wysokości 3100 m. i efektu zatykania uszu, mijamy stada krów, pola ziemniaków i żywopłoty z opuncji i agawy, by zaparkować samochód przed opuszczonym bardzo tradycyjnym domem. Na jego straży stoją pracownicy zatrudnieniu przez dzierżawcę ziemi. Fajni faceci z ogorzałymi twarzami, i radyjkami tranzystorowymi przywiązanymi sznurkiem w pasie.

Dom tętnił kiedyś podobno życiem, i odwiedzali go znamienici synowie Kolumbii, których nazwisk i zasług nie zdołałam spamiętać. Wciąż jeszcze są w nim ślady jego dawnych właścicieli: zdjęcia ze ślubów w latach 30., stary rower o wadze tony, oprawiony w ramkę tekst i nuty piosenki napisanej dla dawnej właścicielki, i nocniki używane przed domowników, żeby nie musieć dygotać z zimna przemykając nad ranem do łazienki.
Mimo, że finka jeszcze wówczas nie istniała, jestem niemal pewna, że w podobnym domu wielokrotnie nocował i takiego nocnika używał tytułowy "Generał w labiryncie", postać stworzona przez faceta, który zmarł rok temu*. Opuszczony, schorowany, przeczuwający bliską śmierć, podróżujący konno z garstką przyjaciół, trzęsący się w zimne noce w nieogrzewanych domach. Generał, czyli po prostu Simon Bolivar, największy bohater Kolumbii.
Ja na szczęście ani schorowana, ani opuszczona nie jestem, a dzięki globalnemu ociepleniu brak ogrzewania w rejonie Bogoty staje się mniej dotkliwy**. Pobyt na fince uważam więc za bardzo udany, zwłaszcza, że okolica jest bardzo ładna.

W pobliżu Ubate z równiny sterczą dumnie nagie (niepotrzebne skreślić) skały, na które udało mi się wdrapać. Już po wejściu na szczyt usiadłam grzecznie na tyłku, bo mam lęk wysokości, a jedna ze ścian była bardzo stroma. Mam nadzieję, że na zdjęciach to widać.

Niedaleko jest też na wpół zarośnięte jezioro, mało użyteczne, ale ładne, i śliczna wioska Cucunuba. Przyszedł w niej na świat Pedro Gomez, właściciel bardzo dużej firmy budowlanej, która zbudowała m.in. pierwsze megacentrum handlowe w Bogocie. Jego inspiracji i wsparciu finansowemu przypisuje się obecny ład przestrzenny w Cucunuba.

Zgłodniały turysta posili się w ekologicznym gospodarstwie agroturystycznym.
Przeżyć estetycznych dostarczy również nieodległa Sutatausa,  i ogólnie otoczenie, bo okolica jest zwyczajnie piękna.
Wysoko w górach beczą się owce i panie w kapeluszach przędą wełnę na wrzecionach. Wełna służy produkcji poncz, zwanych ruanami, oraz do wykreowania Cucunuba na stolicę rękodzieła wełnianego, co również mi się bardzo podoba. Ze specjalną dedykacją dla N. fajne wideo promocyjne: https://vimeo.com/31804400







***************
*nie wszyscy Kolumbijczycy znają dorobek Marqueza. Ba, nie wszyscy znają jego nazwisko. Wg anegdoty księgarskiej, śmierć noblisty zwiększyła popyt na książki "tego faceta, co niedawno umarł".
** co nie zmienia faktu, że w niektórych mieszkaniach marznę okropnie. Jeśli domy nie mają okien od nasłonecznionej strony, zimno jest dotkliwe.

czwartek, 4 czerwca 2015

do tablicy!

M. i N. wywołały  mnie do tablicy, pytając, co u mnie słychać.

Na razie jestem mocno zmieszania, po pewnej przerwie znów wchodzę w świat procedur, systemów i wypłaty na czas, bez potrzeby żmudnego zliczania godzin i wysyłania faktur. Bo mój pracodawca ma systemy, które mu to robią ;-)

Pracuję w fajnej okolicy, z masą pokus w rodzaju Juan Valdez (kolumbijskie Coffee Heaven, z kolumbijską kawą), francuska piekarnia z rogalikami i tak dalej. Na szczęście finansowo dalej u mnie krucho, więc ulegam umiarkowanie.

Ale do tablicy.
Nowa szkoła jest megawypasiona, czysta i komputery mają klawisze SRTG, Druck i Entf. Proust miał swoją magdalenkę, ja mam klawisze przywołujące emocje z moich stypendiów w Niemczech. Z ciekawostek, mamy bardzo fajne interaktywne tablicę. Można na nie wyświetlać treści z podłączonego komputera, pisać palcem, a ścierać nadgarstkiem. Taki trochę duży tablet. Tablica ma w rogach 4 kamerki, które rozpoznają ruch oraz powierzchnię dotyku, i stosownie do tego dopasowują rezultat działania.
Ogólnie bardzo mi się to podoba, i myślę, że studentom przyzwyczajonym do tabletów i smartfonów również. Ma dużo małych zabawnych dodatków, można np. ustawić stoper na czas wykonywania jakiegoś zadania, ustawić "koło fortuny" losujące uczniów itd. Opanowanie tego zajmie mi na pewno trochę czasu, ale mam nadzieję, że się w miarę sprawnie powiedzie.

Poza tym w nowej firmie mamy elektroniczny dziennik, w którym wciąż się gubię, i platformę umożliwiającą fajne interakcje ze studentami. Więc do ogarnięcia dużo, ale zapowiada się ciekawie. 

Pierwsza hospitacja poszła mi niestety kiepsko, zdenerwowanie i wczesna pora mi nie pomogły Zaczynam zajęcia o 7 rano w sobotę i konieczność pobudki o 5 wywołuje u mnie syndrom nocy przed podróżą na inny kontynent, tzn. nie śpię w obawie, że zaśpię ;-) Dostałam konstruktywne uwagi i idę dalej.

Poza moją szkołą zaczęłam też lekcje z nowymi uczniami, i to jest zawsze niesamowicie ciekawy moment.
Mam teraz np. zajęcia w domu uczennicy. Po marmurach ślizgam się w szpitalnych ochraniaczach na buty a kawę podaje mi jedna z dwóch pomocy domowych. Moja na oko 25-letnia biuściasta i żywiołowa uczennica jest żoną dużo starszego od siebie faceta o sex-appealu Quasimodo i matką dwuletniego synka.  Dziecko jest zresztą urocze, mówię do niego po niemiecku dla zmyłki, co zupełnie mu nie przeszkadza. Moja uczennica poza wychowywaniem synka, zakupami, załatwianiem spraw domowych i nauką niemieckiego nie ma nic do roboty. Trochę się obawiałam, że nie będziemy miały o czym rozmawiać, ale już się okazało, że sporo podróżowała, więc punkt zaczepienia jest. Lubi żartować, więc ma u mnie dodatkowy plus.

Poza tym mam dwóch trochę problematycznych studentów, którym trzeba poodkręcać mocno utrwalone złe nawyki językowe. Ale czego się nie robi dla agenta ubezpieczeniowego, który raz do roku przebiera się za zombie i paraduje przez Bogotę, i projektanta mebli biurowych?

Dość mocno siedziałam poza tym ostatnio w tłumaczeniach różnych materiałów. Efekt można znaleźć już na stronie www.ekologiadziecinstwa.com. U mnie się nie wyświetla (materiały na stronę wrzuca inna dziewczyna), ale mam nadzieję, że jest OK :-)
Może posty na ten temat wkrótce się pojawią, bo mocno mnie wciągnął. Chodzi o unschooling, czyli ogólnie alternatywę dla szkoły.

Tymczasem mała okołoedukacyjna refleksja, wywołana lekturą "Kongresu futurologicznego" (dzięki, Antenka). Lem już w latach 70 opisał społeczeństwo, w którym wszystkie problemy rozwiązuje specjalna tabletka. "Kongres" znajdziecie tutaj, jeśli nie boicie się świata, w którym wiedzę zażywa się jak pigułkę, w którym istnieją środki wywołujące trwałe i realistyczne halucynacje, podwajające świadomość tak, by można było prowadzić samemu z sobą dysputy, pozwalające obrzucać drugą osobę inwektywami, nie mówiąc już o tabletkach wywołujących miłość bliźniego, dodawanych podstępnie przez władze do wody bieżącej, zachęcam. Ba, w świecie przyszłości istnieją nawet tabletki przysłaniające dowolny wycinek rzeczywistości. Istnieje jednak na szczęście lub nieszczęście potężna tabletka, której efekt niweczy skutki wszystkich pozostałych. Nie powinno dziwić, że jest nielegalna.

Poza oczywistą refleksją na temat tego, czym my sobie zasłaniamy niewygodne fragmenty rzeczywistości, mnie nasunęło się jeszcze inne skojarzenie.
Trafiłam przypadkowo na stronę organizacji CCHR, obserwującej nadużycia medyczne w dziedzinie psychatrii. O tym, że coraz więcej diagnozuje się obecnie przypadków ADHD, mówi coraz więcej badaczy, czasami zabawnie podsumowując to zjawisko jak sir Ken Robinson tutaj. To wideo warto obejrzeć chociażby dla bardzo fajnych rysunków.

A CCHR zrobiło ten filmik. Dlaczego mnie zaciekawił? Bo coraz częściej mam wrażenie, że przekombinowujemy sobie wszystko. Próbujemy kontrolować i etykietować wszystko, dzięki czemu będziemy mogli wypisać stosowną receptę. Czasami mam wrażenie, że jako ludzkość coraz bardziej potrzebujemy tabletki pozwalającej nam zobaczyć rzeczywistość.




środa, 13 maja 2015

wiza!

no i oto podpisałam już umowę o pracę z instytucją kulturalną z kraju Angeli Merkel i dostałam wizę :-) znów procedura trwała zaledwie kilka godzin, wliczając dłuuugie czekanie, spacer między dwoma urzędami i zjedzenie kubka mango.
Pobrano mi odciski palców, na miejscu zrobiono zdjęcia i do wizy, i do karty pobytu. Tym razem wyszłam lepiej, niż w zeszłym roku, uff.  W urzędzie wizowym obsługiwał mnie ten sam facet, co w zeszłym roku, ale nie przyznałam się, bo wtedy rozmowa zeszła na obozy koncentracyjne, pan jest pochodzenia żydowskiego. Więc tak jakby czułam się niezręcznie.
Bo tutaj Polska to Papież, Lech Wałęsa i obozy koncentracyjne. I niewiele więcej.

Czas oczekiwania umilałam sobie książką "Was Gabo an Irishman", zbiorem felietonów międzynarodowej braci literackiej, która zebrała się w Kolumbii. Jak pisze jedna z autorek, Bogota zapewnia idealne warunki do twórczości, m.in. jej zdaniem godziny spędzane bezczynnie w korkach sprzyjają kreatywności. Już samo to, że pani wpadła na taką myśl, udowadnia tezę.

Tak sobie nawet czasem myślę, że może powinnam na moje życie tutaj patrzeć jak na wielkie wakacje. W końcu na ogół świeci słońce i mango można kupić na każdym rogu ulicy.
To zapisuję z pełną świadomością, że jak będę przechodzić kolejny kryzys emigrancki, za jedyną pozytywną rzecz w Kolumbii uznam awokado i będę wzdychać do pietruszki.

Ale, kończę. Zaraz czat z Polską, hurra!

niedziela, 10 maja 2015

wybory

wybory potraktowałam jako pretekst do pójścia do ambasady. Nie zawiodłam się, poplotkowałam trochę ze znajomymi starszymi i nowszymi. Poznałam dziewczynę z Puław, przyszła też G., z którą poszłyśmy na kawę, wypożyczyłam dwie książki z ambasadowej biblioteczki.

Z Ł. pogadaliśmy sobie o więzieniu, kiedyś wybraliśmy się tam razem odwiedzić polskiego osadzonego. A ja akurat byłam świeżo po wizycie u pana Chan, jako przewodniczka chińskiego wolontariusza.

Więzienie zadziwia, przy bramie wejściowej wystarczyło powołać się na siostrę Marię Jose, żeby nie zadawano nam więcej pytań, faceci sprawdzający przepustki już mnie zresztą rozpoznają. Potem okazało się, że pozwolenia na wizytę nie ma, ale w ciągu godziny siostra Maria Jose załatwiła wyjątek). Światem rządzą kobiety?
a więc półtorej godziny i dwie infantylne pieczątki na ramieniu później (tym razem prosiaczek i kwiatuszki, tym sposobem strażnicy potwierdzają przeprowadzenie kontroli), weszliśmy do bloku o podwyższonym rygorze.
A potem już tylko sobie siedziałam cichutko, nie rozumiejąc nic z toczącej się po chińsku rozmowy. Wiele się nie działo, więźniowie taszczyli tylko ciężary na szczyt wież (chyba 15 pięter), pięciu mężczyzn asystowało koledze montującemu oprawę do lampy.
Wykombinowałam też, jak odróżnić więźnia od odwiedzającego. Więźniowie w bloku o podwyższonym rygorze bezpieczeństwa nie opuszczają budynku i są po prostu bledsi.

Co poza tym? czuję się ogólnie tak bardziej jak "should I stay or should I go". Ale, póki co rację ma M., która radzi skupienie się na własnym rozwoju. Lekcje niemieckiego to nie jest plan na całe życie, i cza wygospodarować czas na pracę nad nowym :-)

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

San Juan de Dios

jeżdżąc do Instytutu dla Dzieci Niewidomych, mijałam po drodze szpital San Juan de Dios.
Opustoszały, obwieszony transparentami z hasłami protestacyjnymi. W jednym z budynków przetrwał jeszcze szpital położniczy, budynek z zewnątrz jest w opłakanym stanie. W 2002 r. część budynków ogromnego kompleksu została wpisana na listę zabytków, więc ich remont będzie poddany surowym wymogom.

Słuchałam opowieści o szpitalu, teraz czytam artykuły w internecie, i szczerze mówiąc, obraz jest mocno zagmatwany.


A chodzi o ponad czterysta pięćdziesiąt lat historii kolumbijskiej medycyny.
Obecny kompleks oddano do użytku w 1925 r., i stał się czołowym ośrodkiem badań w Kolumbii, wkrótce również szpitalem klinicznym najważniejszego kolumbijskiego uniwersytetu, Universidad Nacional.
Po uchwaleniu tzw. Ustawy 100 w 1993 r., która poprzez wprowadzenie mechanizmów rynkowych do opieki zdrowotnej, przyczyniła się do tarapatów wielu publicznych szpitali (oprócz wielu innych bolączek, jak chociażby wszechobecnej korupcji), szpital San Juan de Dios został uznany za niewypłacalny. Rozpoczęto restrukturyzację, wydzielając z niego m.in. Szpital Nowotworowy, Instytut Położnictwa i Pediatrii i Szpital Dermatologiczny. Te placówki działają nadal.
dawna stołówka

Upadły natomiast jednostki centralne, a także Instytut Immunologii, którego szef wynalazł szczepionkę na malarię albo przynajmniej sposób na zdobycie i wykorzystanie pokaźnego budżetu na badania nad nią, oraz przyczynił się do ruiny bardzo eleganckiego niegdyś budynku stołówki, nakazując zdjęcie dachu w przygotowaniu do remontu, który nigdy nie nastąpił.
Nie przetrwał także Instytut Chirurgii Plastycznej, placówka specjalizująca się w pomocy ofiarom poparzeń oraz kandydatkom na Miss Kolumbii.
Szpital zamknięto w 2012 r.

W 2012 r. burmistrz Bogoty, Gustavo Petro, ogłosił plan otworzenia na nowo szpitala, podając również do publicznej wiadomości testament bogotańskiego filantropa z 1926 r., zapisującego szpitalowi ogromne i bardzo atrakcyjne działki, zajęte obecnie częściowo przez budynki rządowe, a częściowo przez komercyjne biurowce. Czy szpital w swej historii skorzystał bezpośrednio z tego zapisu, nie wiadomo, ale pewne jest, że był współfinansowany z budżetu publicznego, więc chyba nie można tej publikacji traktować jako coś więcej, niż populizm.
okupowany budynek
Plan Petro obejmuje jednak wiele skomplikowanych prawniczych kroków, łącznie z wykupywaniem majątku szpitala przez władze Bogoty od likwidatora fundacji zarządzającej kiedyś szpitalem, która przecież też była instytucją publiczną. Aż odechciewa się wnikać.

Przed zwolennikami tego planu stoją poważne wyzwania: przede wszystkim ogrom środków, jakich będzie wymagać doprowadzenie budynków do używalności, ale również zakończenie trwającego już kilkanaście lat sporu z byłymi pracownikami. Ponieważ byli uznani za urzędników publicznych i zarabiali dobrze, część z nich nie zgodziła się na przyjęcie odpraw i do tej pory okupuje najwyższe piętro jednego z budynków. 

Póki co garstka zapaleńców przy wsparciu Instytutu Kultury Bogoty próbuje tchnąć odrobinę życia w martwe mury. Ich celem jest między innymi pokazanie, że szpital jest częścią kolumbijskiego dziedzictwa, czemu można bez zastrzeżeń przyklasnąć.
Wynikiem miesięcznej rezydencji kilku kolumbijskich artystów była wystawa, którą dzisiaj zwiedziliśmy.
Poza tym teren lądowiska helikopterów udostępniono jako boisko do piłki nożnej. W dawnym budynku kuchni powstaje przedszkole.
Co będzie dalej, zobaczymy.
450 żurawi dla chorego szpitala

część instalacji "Szpital w śpiączce"

jedna z instalacji - plan szpitala wspierający się na poduszkach
 






sobota, 25 kwietnia 2015

zapowiedź

już kiedyś miałam taki pomysł, żeby stworzyć alfabet kolumbijskiego jedzenia. Nie chodzi o to, że jest szczególne wyrafinowane, bo nie jest, jest smaczne, ale mogłabym bez niego żyć. To znaczy poza Kolumbią, bo tutaj byłoby to trudne.
Ale kilka osobliwości jednak ma, o czym postaram się stopniowo napisać.

Tymczasem napiszę, z czym tutaj się zmagam.

Kolumbia stoi kukurydzą, co skutkuje słabą dostępnością dobrego chleba. Kolumbijski chleb powszedni jest dość słodkawy, biały, puszysty, jak dla mnie nadaje się do jedzenia tylko w formie bułeczek, po posmarowaniu masłem. Dużo jest też najróżniejszych placków i bułeczek kukurydzianych i z mąki maniokowej, całkiem fajnych.

Ale z tęsknoty zabrałam się do pieczenia chleba i pierwszą próba poszła całkiem dobrze.Udało mi się kupić razową mąkę żytnią i pszeniczną, skapitulowałam przy orkiszu (15 złotych za pół kilograma!). Ale wieczorem i tak wcinam placek kukurydziany o smaku papieru, który po posmarowaniu serem pleśniowym jest całkiem całkiem.



Przy okazji M., moja polska następczyni na fundacji, przypomniała mi na facebooku mój dylemat: jak ugotować jajka na miękko na wysokości 2600 m. n.p.m.? Dotychczas mi znane czasy gotowania się nie sprawdzają, jajka są surowe. Na razie nie znalazłam jeszcze czasu idealnego. EDIT: strzałem w dziesiątkę okazały się jajka dziewięciominutowe  (wkładam je do zimnej wody i gotuję 9 minut).

Rozmawiając z producentem jajek ekologicznych dowiedziałam się też, dlaczego jajka mi tutaj nie smakują tak bardzo, jak w Polsce. Po prostu kury karmi się kukurydzą, a nie paszami zbożowymi.
Pewnie ma to też wpływ na smak mięsa, to jednak trudniej mi wychwycić.

No i takie mamy tutaj niespodzianki. W kraju, gdzie cebula rośnie w cieniu palmy.



zdjęcie




Tak dzisiaj było, jak wracałam z pracy. Chmury jak zwykle dają czadu w Bogocie.

Dzisiaj ostatnia lekcja z Dianą, w poniedziałek i wtorek już egzamin i kończymy. Poszłyśmy z tej okazji na kawę wśród rosiczek i roślin zwisających głową w dół. No a potem było tak.


środa, 22 kwietnia 2015

R.

muszę opisać tę historię.
R., Słowak zwany Czechem, którego poznałam w więzieniu La Picota, wyszedł na wolność.
Wyszedł na wolność po odwyku, nawrócony na katolicyzm, czerpiący siłę z Boga. Jak się to pisze, nie brzmi to nawet w połowie tak wiarygodnie, jak w ustach tego prawie dwumetrowego dryblasa o nadpobudliwości ruchowej, strzelającego słowami jak z karabinu. Dwa tygodnie temu spotkaliśmy się na kawie.

R. zostaje w Kolumbii. Przez 6 lat odsiadki czekała na niego Kolumbijka, śliczna, o połowę od niego niższa dziewczyna, nomen omen Linda (po hiszpańsku - Ładna). W głowie mi się nie mieści, że można 6 lat czekać na faceta, przemytnika narkotyków, nie opuszczając ani razu widzenia co dwa tygodnie ani nie zapominając o telefonie o umówionej porze. Lindę należałoby ozłocić.

R. zapewnia teraz, że będzie mieszkał zawsze tam, gdzie zechce Linda, bo drugiej takiej kobiety nie znajdzie.

R. pracuje teraz w jednym z lepszych hoteli Bogoty, jako kelner w restauracji. Obsługiwał już burmistrza Nowego Jorku i ministra obrony Kolumbii. Ma ambicje zostania menadżerem restauracji, póki co zadowala się płacą minimalną, przypominając sobie, że nie można się spieszyć.
Chce żyć uczciwie, bo wierzy, że za złe czyny kiedyś spotka go kara. Malowniczo opowiada, że gdyby miał ukraść samochód, żeby jechać na wybrzeże karaibskie, to wolałby dwa tygodnie na osiołku jechać.

W ogóle gada przeokropnie dużo, nie sposób spamiętać.

W czerwcu bierze ślub, chciałby, by udzielał mu go więzienny kapelan (ale na wolności ;-)

Trzymam mocno kciuki za niego.

piątek, 10 kwietnia 2015

filozofia europejska (nie) jest uniwersalna

tak ostatnio sobie z E. rozmawiałyśmy przez fejsa o świecie. Głównie o tym, czy istnieją uniwersalne wartości i czy kultury mają je sobie prawo narzucać.

Wpadł mi w ręce wywiad z Enrique Dusselem, profesorem z UAM w Mexico City.

Dussel krytycznie wypowiada się przede wszystkim o modernizmie, którego owocem był pośrednio kolonializm. Uznanie wyższości cywilizacyjnej Europejczyków nad mieszkańcami Ameryki Południowej uprawomocniło jej podbój, przy czym zdaniem Dussela mieszkańcy Starego Świata zbyt łatwo zapominają, jak wiele zawdzięczają technologicznie Arabom i Chińczykom.
Krytycznie wypowiada się również o postmodernizmie, który uważa za rezultat modernizmu, nie dający wystarczających rozwiązań dla poprawy kondycji świata, zwłaszcza, że wyrósł on w realiach europejskich, które trudno zaprowadzić na świecie z uwagi na brak wystarczających zasobów.

Co zatem proponuje? transmodernizm, będący nową formacją myślową, społeczną, filozoficzną, oparty na dorobku różnych kultur, postkapitalizmie rozumianym jako porzucenie kryteriów rezultatów na rzecz jakości życia i ekologii.

Jego zdaniem za wcześnie formułować postulaty, teoria jego zdaniem podąża za praktyką, warto natomiast zwrócić się do plemion indiańskich, jak np. w Boliwii, które żyją kryteriami pozamodernistycznymi, w bliskości do i w poszanowaniu natury.

Tego rodzaju myślenie nieobce to jest oczywiście Europejczykom.
Wypowiedziane przez Argentyńczyka nabiera nowego znaczenia, z uwagi na inny kontekst. Europejczycy dość łatwo patrzą z wyższością na inne kontynenty, chlubiąc się cywilizacją, którą stworzyli i stosując swoje kategorie do sytuacji w innych krajach. I nie ma w tym niczego złego, bo mamy prawo posługiwać się kategoriami, w które wierzymy. Jednak może to również doprowadzić do zgrzytów i frustracji wynikających z niezrozumienia. Przeżywam to niemal codziennie na własnej skórze. 

Na szczęście głos Ameryki Południowej słychać coraz donośniej, również za sprawą papieża Franciszka.

I oby coraz więcej słychać było single stories, takich, jak ta.



czwartek, 9 kwietnia 2015

Bogotazo

"Popatrz, to wygląda jak z II wojny światowej", powiedział mój kolumbijski kolega z pracy, nauczyciel niemieckiego.


Czemu tak? nie spytałam, może myślał, że w ten sposób bardziej przemówi do mnie, cudzoziemki?
A może wynika to trochę z europocentrycznej perspektywy narzuconej częściowo światu (czytam właśnie i próbuję zrozumieć wywody pewnego meksykańskiego filozofa nt. europocentryzmu, mogę być więc wyczulona).

Ale o co chodzi?
Jutro, 9 kwietnia, Bogota obchodzi kolejny dzień na rzecz pokoju. Z konferencjami, spektaklami, koncertami.

9 kwietnia 1948 na jednej z centralnych ulic Bogoty zastrzelony został Jorge Eliecer Gaitan, charyzmatyczny kandydat na prezydenta Kolumbii, typowany na zwycięzcę.
Morderstwo wywołało zamieszki na ulicach Bogoty, zwane Bogotazo. Przychylna Gaitanowi rozgłośnia radiowa wzywała ludność do walki, podając instrukcje wykonania koktajli Mołotowa.
Ludu jednak nie trzeba było zagrzewać. Masy gromadzące się na miejscu zbrodni zaczęły podpalać tramwaje i zbroić się plądrując sklepy żelazne. Opanowano również jedną z komend policji, kradnąc broń.
W wyniku zamieszek spalono ok. 100 domów w centrum Bogoty, wiele uległo poważnym zniszczeniom. Do dziś wśród kolonialnych domków na starówce widać zupełnie niepasujące budynki z lat 50. i 60., pomniki czasu.

Ofiarą samosądu padł domniemany zabjca, Juan Roa Sierra. Jego nagie i okaleczone ciało znaleziono na jednej z ulic. Czy był on rzeczywiście zamachowcą nie wiadomo. Wiadomo, że pochodził z rodziny, w której częste były choroby psychiczne, a do kancelarii adwokackiej Gaitana przychodził czasem prosząc o pracę, przez samego Gaitana nigdy jednak nie został przyjęty.

Zamach na Gaitana uznaje się za początek tzw. okresu przemocy. Polaryzacja między konserwatystami i liberałami doprowadziła do nasilenia się agresji. Z anegdotek - dziadek znajomego, liberał, wyprowadził się ze swojej wioski opanowanej przez konserwatystów w obawie o własną skórę. Na poważniej - doprowadziło to do formowania się oddziałów zbrojnych zwolenników tych partii. Uważa się, że konsekwencją okresu przemocy jest również powstanie komunistycznych bojówek - guerillas, do tej pory nękających kraj. (właśnie trwają po raz kolejny rozmowy pokojowe, trzymam kciuki).


A to zdjęcie jednego z najbardziej znanych kolumbijskich fotografów, Sady'ego Gonzaleza. Maczety i alkohol. Bogotazo.