czwartek, 31 maja 2012

Nadal uwielbiam lotniska i samoloty, za stan zawieszenia, bycia pomiędzy. Za słońce wpadające przez przeszklone ściany.

Kopenhaga, połączenie przez Rygę.
Podróż trochę w czasie i przestrzeni, godzina w przód i w tył, razem ze słońcem lub naprzeciw mu.
Pobyt na lotnisku w Rydze na tyle krótki, że nie było sensu przestawiać zegarka.
Lot blisko ziemi, zostawiam za sobą mazowiecki pasiak pól. Łotwa, którą widzę z okna, to regularne prostokąty lasu. I intrygujący krajobraz z dziesiątkami jeziorek, które z góry wyglądają jak kałuża rozprowadzona dziecięcą ręką po piasku. Można nawet domyślić się, w którą stronę się poruszała.
Dania jeszcze inna. Kiedy dolatuję, słońce jest już nisko, kolory wydają się głębsze, zieleń, czerń, szmaragd morza. Wśród nich nitki dróg z rondami nanizanymi jak korale.

Kopenhaga zaskakuje. Kolorami. Piekna żółć, ochra, odcienie niebieskiego. Dużo świeżej, fosforyzującej niemal zieleni.
Ale to jednak miasto.
Gdyby nie spotkanie z C., nie miałoby sensu.
Podziwiam doskonale zorganizowany transport, funkcjonalny hostel. Zaskakują detale, ale w jakiś sposób jest to znane.

Czytam Tomka Michniewicza, jego opowieści o bezdrożach, o znajomościach zawartych na odludziach. O egzotycznych krajach. O podróżach bez planu.
Znam to, na swoją miarę i swoje możliwości.
Czy i jak do tego wrócę, nie wiem.

wtorek, 29 maja 2012

Dwójka

Program II Polskiego Radia
słuchowisko - pękam ze śmiechu :-))))))


Rabelais, "Gargantua i Pantagruel" 
XIII. Jak Tęgospust poznał bystrość dowcipu Gargantui po jego wynalazku nowego utrzyjzadka.

Pod koniec piątego roku Tęgospust wracając z porażki z Kanadyjczykami odwiedził swego syna Gargantuę. Ujrzawszy go ucieszył się tak, jak mógł się ucieszyć taki ojciec oglądając takiego syna. Za czym, całując go i ściskając, wypytywał żartobliwie o to i owo. I popił także co nieco z nim i z piastunkami, które z wielką troskliwością badał, żali go trzymają czysto i ochędożnie. Na co Gargantua odpowiedział, iż on sam zaprowadził taki porządek, iż w całym kraju nie masz schludniejszego chłopięcia.
- Jakże to? - rzekł Tęgospust.
- Wynalazłem - rzekł Gargantua - po długich i pilnych badaniach sposób ocierania sobie zadka najbardziej królewski, najbardziej pański, najwyborniejszy, najdoskonalszy, jaki kiedykolwiek widziano.
- Jakiż to? - rzekł Tęgospust.
- Wraz go wam opowiem - odparł Gargantua. - Podtarłem się raz aksamitną maseczką jednej panienki i spodobało mi się: miętkość bowiem jedwabiu sprawiała mi w stolcu lube łaskotanie.
Drugi raz czapeczką tejże panny i takoż było dobrze. Innym razem chusteczką na szyję; kiedy indziej klapkami na uszy z karmazynowego atłasu, ale były naszywane jakimiś za...anymi wyzłacanymi kulkami, które mi podrapały cały zadek. Niechże ogień świętego Antoniego sparzy kiszkę stolcową złotnika, który je uczynił, i panny, która je nosiła!
To cierpienie mi przeszło, gdym się podtarł czapeczką pazia nadobnie ubraną piórami, wedle szwajcarskiej mody.
Następnie wyfajdawszy się za krzakiem, znalazłem tęgiego kocura i nim się podtarłem, ale mi rozorał pazurami całe krocze.
Z czego uleczyłem się na drugi dzień, podcierając się rękawiczkami matki woniejącymi piżmem.
Później podcierałem się szałwią, koperkiem, anyżkiem, majerankiem, różami, liśćmi łopuchy, kapusty, buraka, winnej latorośli, topolówki, werbeny, sałatą i szpinakiem. Wszystko to zrobiło mi bardzo dobrze na żołądek; dalej szczyrem, rdestem, pokrzywą, żywokostem; ale dostałem od tego lombardzkiego liszaja, który wyleczyłem podcierając się własnym saczkiem od pludrów.
Później podcierałem się prześcieradłem, kołdrą, firankami, poduszką, dywanem, obrusem, serwetą, chustką do nosa, muślinem. W czym wszystkim znalazłem ot, tyleż przyjemności, co świerzbowaty, kiedy go skrobią zgrzebłem.
- Dobrze, ale - rzekł Tęgospust - powiedz, jaka podcierka zdała ci się najgodniejsza?
- Jużeśmy byli niedaleko - odparł Gargantua - i za chwilę dojdziemy do konkluzji. Podcierałem się sianem, słomą, kłakami, papierem, ale
 
Zła to praca i próżny wysiłek
Chcieć papierem czysto utrzeć tyłek.
- A to co - rzekł Tęgospust - mój chwościku, czyś zaglądał do dzbanka, że już wierszami gadasz? 
 - A tak, mój królu - odparł Gargantua - gadam i składam wiersze nie pierwsze.
  
Posłuchajcież, panie, co powiada nasz wychód do swych gości:
 
Ktoś
Jest
Zacz,
Coś
Wszedł
W s.acz
Złożyć swe wielmożne łajno,
Słuchaj no:
Niech zginie
W tejże godzinie,
Niech tego zdusi powietrze,
Kto swego zadka
Czysto, do gładka
W czas nie podetrze.
 
            Chcesz jeszcze, panie ojcze?
            - A juści, synalku - odparł Tęgospust.
            -Ano, to jazda - rzekł Gargantua.
 
RONDO
S..jąc sobie w ciepłe rano,
Dziurkę w zadku powąchałem:
Cuchło bardziej, niż myślałem,
I jakoś dziwnie za..ano;
 
I wraz w myślach mych wołałem
Moją donnę ubóstwianą,
S..jąc.
 
Zaraz bym jej sercem całym
Zatkał jedną dziurkę, ano
Ona by znów palcem białym
Mą podtarła ufajdaną,
S..jąc.
 
            Owo, powiedzcież teraz, czym stracił czas na próżno. Ale jak mi g..no miłe, co do tych, to sam nie złożyłem, jeno słysząc, jak je recytowała jedna stara pani, którą widzisz oto, zachowałem je w ładownicy mej pamięci.
            -Wróćmy - rzekł Tęgospust - do przedmiotu.
            - Jakiego? - rzekł Gargantua - s..nia?
            - Nie - odparł Tęgospust - podcierania zadka.
            - Dobrze - rzekł Gargantua - ale czy postawicie mi baryłkę bretońskiego, jeśli was w kozi róg zapędzę w tej materii?
            - Chętnie - odparł Tęgospust.
            - Nie ma - rzekł Gargantua - potrzeby ucierania zadka, chyba że jest zapaskudzony. Zapaskudzony być nie może, chyba że się bejało; wprzód zatem przystoi bejać, a potem podcierać zadek.
            - Ho! Ho! - rzekł Tęgospust - ależ masz głowę, smarkaczu! W najbliższych dniach każę cię zrobić doktorem Sorbony, bo, przebóg, rozum masz nad lata. Owo prowadź dalej swój wywód utrzyjzadkowy, proszę cię o to. I na mą brodę, miast jednej beczki, dostaniesz sześćdziesiąt baryłek, i to tego dobrego bretońskiego wina, które nie rośnie w Bretanii, jeno w zacnej ziemi werońskiej.
            - Podcierałem się potem - rzekł Gargantua - szlafmycą, poduszką, pantoflem, torbą myśliwską, koszykiem (o cóż za nieżyczliwa podcierka!), wreszcie kapeluszem. I zważcie, że kapelusze bywają krótko strzyżone, drugie włochate, inne puszyste, inne z kitajki, inne z atłasu. Najlepszy ze wszystkich jest włochaty, ponieważ bardzo dobrze eliminuje substancje kałowe.
            Później podcierałem się kurą, kogutem, kurczęciem, skórą cielęcą, zającem, gołębiem, kormoranem, torbą adwokata, kapturem, czepkiem, strachem na wróble.
            Ale przechodząc do konkluzji, powiadam i utrzymuję, że nie ma takiego utrzyjzadka jak gąska dobrze puchem obrośnięta, byle jej głowę trzymać między nogami. I możecie temu wierzyć, na honor, doznajecie bowiem przy tym w dziurze zadecznej nieopisanych rozkoszy, tak dla delikatności owego puszku, jak z powodu umiarkowanej ciepłoty gąski, która ciepłota snadnie udziela się kiszce stolcowej i innym wnętrznościom, aż wreszcie dochodzi do okolicy serca i mózgownicy.
            I nie myślcie, iż szczęśliwość bohaterów i półbogów mieszkających na Polach Elizejskich leży w zielu złotogłowia albo ambrozji, albo w nektarze, jak opowiadają stare baby. Polega ona, wedle mnie, na tym, iż podcierają sobie zadki gąską. I taka jest opinia mistrza Jana ze Szkocji. (...)