wtorek, 29 kwietnia 2014

życie

Mieliśmy ostatnio w mieszkaniu kradzież, kilkorgu wolontariuszom zginęły pieniądze i jakieś drobiazgi. Mleko się rozlało, policja nie znalazła żadnych śladów, które pomogłyby w śledztwie. Przy okazji dowiedziałam się, jak się zdejmuje odciski palców. Policjanci starali się być bardzo pomocni, a to wszystko dzięki koneksjom szefowej ("robimy to tylko dlatego, że prosił nas pan porucznik"). Teraz szukamy dodatkowych środków bezpieczeństwa.

Po chwilowym przygnębieniu mimo wszystko się śmiejemy - wodę nazywając sokiem ze śniegu i docinając sobie nawzajem. Slatko chodzi po domu zawodząc "eeeeeeeeempanadas calientes" i śpiewając piosenki. Podczas cotygodniowego spotkania rozmawialiśmy dużo o tym, co się zdarzyło, ale przypomniałam też chłopcom, żeby zmieniali skarpetki i wietrzyli pokój.

Poza tym kopiemy się po łydkach i dajemy kuksańce ze Slatko, wciąż upominam chłopców, żeby nie grali w piłkę w domu, kupiłam nielimitowany karnet na basen, Erika wróciła od rodziny.
Świeci słońce, pora deszczowa się ociąga a kaloszki podarowane mi przez N. kurzą się głęboko pod łóżkiem.

Sobotni ranek i popołudnie spędziliśmy wszyscy razem, pomagając przy remoncie domu rodziny Piza, sporo było przy tym śmiechu. Jakiś przechodzień zapytał nas, czy jesteśmy Niemcami, więc kiedy wszyscy razem malowaliśmy okna frontowe na parterze, zastanawialiśmy się "ilu Niemców potrzeba do pomalowania okna".

Po południu, zmęczeni przenoszeniem stert piachu i rozleniwieni obiadem (7,5 PLN za dwudaniowy obiad ze świeżym sokiem z ananasa), położyliśmy się na chwilę na chodniku przed domem, wygrzewając w słońcu jak koty.

Wyjeżdża Amy, była z nami miesiąc, trudno uwierzyć, że już minął kolejny. Przygotowała jeszcze drugą partię ciasteczek - tradycyjnie pieczonych na dzień ANZAC, święto upamiętniające wszystkich poległych na polu walki, obchodzone w rocznicę bitwy w czasie pierwszej wojny światowej, w której brali udział żołnierze australijscy i nowozelandzcy.

Przez mieszkanie przewijają się fachowcy kryminaliści i inspektorzy, hydraulicy, specjaliści od piecyków gazowych i księgowe. Czekam na chwilę spokoju, żeby porównać oferty firm ubezpieczeniowych.  Pucujemy mieszkanie przed wizytacją ze strony naszej organizacji partnerskiej. Szukamy w internecie części zamiennych do huśtawek dla dzieci z instytutu dla dzieci niewidomych, zamykanych szafek na rzeczy osobiste, gaśnic i kocy gaśniczych do mieszkania.
Biorąc pod uwagę, że kupowałam już ziemię na ciężarówki i trawę na metry kwadratowe, jednego dnia obcięłam 100 paznokci staruszkom, nie mówiąc o uczeniu angielskiego dzieci niewidomych - nie narzekam na nudę.


Czuję się całkiem szczęśliwa.



poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Pocalana

"Poca lana" ("mało wełny")  to meksykańskie powiedzonko oznaczające kogoś mającego mało pieniędzy.
Taką nazwę przybrała jedna z fundacji w Bogocie, która między innymi rozdaje żywność bezdomnym, traktując to jednak bardziej jako możliwość nawiązania z nimi kontaktu, przełamania barier i lęku, jaki budzi w "normalnych" ludziach spotkanie z bezdomnymi.

Raz w tygodniu fundacja zaprasza wszystkich chętnych na nocne odwiedziny w miejscach, gdzie mieszkają bezdomni.

Nie bardzo wiedziałam, czego oczekiwać po tym wieczorze. Jeden wieczór to mało, żeby zrozumieć, czym jest bezdomność, ale wiem jedno, po rozmowach z kilkoma "pocalanas" nigdy już nie będę patrzeć na nich tak samo.

Ja zwykle w fundacji pracuję z dziećmi, czasami wpadam w odwiedziny do starszych pań, które siostry zabrały z ulic do domu opieki. Rzadko zaglądam do stołówki dla bezdomnych, a jeśli już, to raczej nie rozmawiam tam z bezdomnymi.
Wczoraj miałam wrażenie, że zeszłam co najmniej jeden szczebelek niżej na drabinie biedy. Było mi nieswojo na widok ludzi wygrzebujących się ze swoich legowisk po to, żeby dostać jedzenie. Budzenie staruszków śpiących na ławce przed siedzibą największego kolumbijskiego dziennika też zapadnie mi w pamięci, zwłaszcza że wyglądali, jakby całe życie pracowali uczciwie, tylko na starość stracili domy.

Gdyby ktoś rok temu zaproponował mi udział w takim spacerze, pewnie długo bym się wahała. Bogota dużo we mnie zmienia.

fot. Fundacja Pocalana


sobota, 26 kwietnia 2014

Człowiek z nadziei


Dzisiaj z JL byliśmy na "Wałęsie". Pokaz zorganizowała ambasada RP. Na myśl o Solidarności zawsze się wzruszam, moim zdaniem możemy być dumni z tego pokojowego zrywu w obronie godności. Dlatego też nie mam zdania na temat tego filmu, ale na pewno jest ciekawy edukacyjnie - również dzięki wykorzystaniu materiałów archiwalnych. Przypomina kilka już mitycznych zdarzeń i gestów, jak skok przez mur stoczni czy zatrzymanie tramwaju przez Henrykę Krzywonos. Świetne były też fragmenty odtwarzające wywiad przeprowadzony z Wałęsą przez Orianę Fallaci. Ale przede wszystkim zaskoczyła mnie pozytywnie warstwa muzyczna - dużo rocka, trochę punku świetnie ilustrującego atmosferę tamtych lat.

Przed pokazem odbyła się minidyskusja z udziałem ambasadora RP i byłego wiceprezydenta Kolumbii. Dość ciekawa była perspektywa tego ostatniego, bo w czasie, gdy tworzyła się Solidarność, był jednym z członków komitetu centralnego kolumbijskiej partii komunistycznej i zdarzało mu się jeździć na kongresy do Moskwy, więc opowiadał o zaskoczeniu, jakim był protest robotników przeciwko władzy ludowej.

Z okazji udziału wiceprezydenta odtworzono hymn Kolumbii i Polski. Nie pamiętam, kiedy ostatnio śpiewałam nasz hymn, ale obecni na sali Kolumbijczycy śpiewali swój, co mnie zachęciło :-)

Bardzo się ucieszyłam ze spotkania z panią Mirosławą Paradowską. Pięć lat temu miałam z nią zajęcia na studiach podyplomowych. Żegnając się z nami pod koniec semestru mówiła, że wyjeżdża do Kolumbii objąć stanowisko radcy w ambasadzie, i serdecznie zapraszała do kontaktu, gdybyśmy się kiedyś wybierali do Bogoty. Przypomniałam jej się więc po pokazie i mam nadzieję, że spotkamy się wkrótce na kawie :-)


Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale od jakiegoś czasu czuję się dumna z bycia Polką. Może to bycie wśród ludzi z innych krajów i w obcym kraju do tego skłania - jakoś czuję tutaj swoją odrębność, świadomość, skąd jestem.
Ale czasami się zacinam, kiedy mnie ktoś pyta, co ciekawego można zobaczyć w Polsce, czego nie można zobaczyć w innych krajach. Tracę pewność siebie i wydaje mi się, że te rzeczy, które ja w Polsce lubię, są dość niszowe. Przychodzi mi też do głowy to, że w Polsce najważniejsza jest historia. Muzeum Powstania Warszawskiego, druga wojna światowa, pomniki walk i męczeństwa i tym podobne. A, i może socrealizm.

Wydaje mi się, że jesteśmy narodem dość mocno definiującym się przez historię, czerpiącym z tego poczucie tożsamości, i nie jest to zresztą dalekie od prawdy. Rozmawiałam niedawno z przypadkowo poznanym w autobusie Kolumbijczykiem, i zadawał mi pytania odnośnie historii - i zgodnie stwierdziliśmy zwłaszcza najnowsze dzieje w dużym stopniu determinują to, jakim krajem jesteśmy. Dotyczy to zresztą każdego narodu, ale mam wrażenie, że my szczególnie mocno żyjemy przeszłością.

A więc, Francuzi mają sery i wina, Szwedzi mnóstwo śniegu i kryminały, Amerykanie wiadomo, są najlepszym krajem na świecie, mają Hollywood i masło orzechowe, Australijczycy słońce i barbecue, a my, co mamy my? Czym możemy się pochwalić? Pomóżcie, proszę, bo mnie czasem brakuje pomysłów.



środa, 23 kwietnia 2014

moja Semana Santa

Trochę była szalona. Zawsze, kiedy w Bogocie pojawia się Monica, moja szefowa, dzieje się sporo.
Tym razem ustalałyśmy plan na czerwiec i lipiec. Będziemy mieli wtedy bardzo dużo wolontariuszy, i potrzebujemy drugiego mieszkania. Monica zabrała mnie i Rachel, wolontariuszkę z USA, która mi teraz pomaga, do Soacha, w odwiedziny do rodziny Pisa. Wykańczają oni teraz całkiem spory dom, i zgodzili się nas tam przyjąć. Dom jest w stanie surowym, a my chcemy tam wysłać pierwszych wolontariuszy już w maju. Ponieważ jesteśmy w Kolumbii, wiem, że jakoś to będzie. Bo nawet jak coś na początku wydaje mi się niemożliwe, to potem okazuje się, że się udaje. Nawiasem mówiąc, wielu spotkanych Kolumbijczyków trudności powierza Bogu - i często się nie zawodzą. A jeśli się zawodzą, to uznają, że tak widocznie miało być.


Przyznam, ze byłam niechętna Soachy, ale poznaniu państwa Pisa i piątki ich dzieci, sama chętnie pomieszkałabym z nimi. Soacha jest daleko od naszego mieszkania. Ludzie z bogatej północy Bogoty marszczą nosy słysząc, że tam pracujemy. Tak jak każda biedna dzielnica, Soacha jest trochę mniej bezpieczna, ostatnio wolontariusze jadąc tam collectivo słyszeli strzały i widzieli policjantów w pogoni za kilkoma mężczyznami. Soacha nie jest piękna, domki z czerwonej cegły obrastają łyse, piaskowe wzgórza. Przecina ją istotna arteria komunikacyjna i dojazd samochodem wiąże się ze staniem w korkach i wąchaniem spalin. Ale jak już kiedyś pisałam, mamy tam fajny projekt w megaszkole, a spotkanie z państwem Pisa sprawiło, że zechciałam ją poznać lepiej.

Poznałam też Alexa, dawnego wolontariusza z USA. Alex już of kilku lat przyjeżdża do Kolumbii, i bardzo chciał pracować jako nauczyciel, ale niestety potencjalni pracodawcy oprócz grafika zajęć nie byli mu w stanie wiele zaoferować - miedzy innymi nikt nie chciał mu wystawić dokumentów potrzebnych do uzyskania wizy. Alex uwielbia dzieci i Soachę zdaje się znać jak własną kieszeń, przemieszczając się po jej ulicach na deskorolce.

Z Soachy wróciłyśmy późno, i w pośpiechu zaczęłam się pakować - ponieważ wolontariusze w ostatniej chwili zdecydowali się na wyjazd, okazalo sie, ze mam wolne w święta. Postanowilam jechac do Barichary, ktorą polecali mi Asia i Bartek.

Niestety, na dworcu okazało się, ze autobusu, który miał odjeżdżać o 22, nie ma. Na szczęście zjawił się wąsaty człowiek o przezwisku Mantequilla (Masło), i zaoferował mi przejazd niezidenytyfikowanymi liniami do Bucaramangi. Ponieważ cena była stała niezależnie od punktu docelowego, pojechałam do końca trasy, zamiast wysiąść w San Gil.  W trasie bardzo przydał się śpiwór, potwierdziły się opowieści innych podróżników o studzeniu pasażerów klimatyzacją.
Autobus zepsuł się po drodze, został naprawiony jakimś łomem, i tak oto już od 8 rano, po 10 godzinach dotarłam do Buca.
W trakcie podroży półotwartym okiem złowiłam jeszcze świt w górach - przejeżdżaliśmy przez park narodowy Chicamocha. Kiedyś tam wrócę, a tymczasem zapamiętam magiczny widok małego czerwonego ptaszka na tle majestatycznych, zielonożółtych gór.

Buca nie jest przesadnie ciekawym miastem, więc szybko pojechałam do Giron, zachwalanego jako perełka architektury kolonialnej. Wiele architektury nie zobaczyłam, bo miasto było pełne pielgrzymów, którzy przyszli z Buca na obchody Wielkiego Piątku. Upał + ścisk to dla mnie mieszanka wybuchowa, więc szybko stamtąd uciekłam, chwytając jednak troszkę atmosfery będącej pomieszaniem sacrum i profanum - procesji wielkopiątkowej, straganów z najróżniejszymi przekąskami i pamiątkami. Utkwiło mi w pamięci dziecko na rękach mamy i jego balonik powiewający obok charakterystycznej dla Kolumbii figurki Dzieciątka Jezus w kościele.

W Buca pojechałam jeszcze do dzielnicy Florida Blanca, nagradzając się nie wiem sama za co obleą z dżemem z feijoa, chyba o nazwie "amor platonico". Na divorcio było dla mnie zdecydowanie za wcześnie.

Najbardziej podobał mi się jednak wieczorny spacer po Buca, przez ulice obsadzone palmami i innymi roślinami tropikalnymi, przy wtórze cykad.

Barichara okazała się dokładnie taka, jak zapowiadali Asia i Bartek - mniejsza i ładniejsza niż Villa de Leyva. Zachwycił mnie tamtejszy czerwony kamień, którym wybrukowane były ulice i z którego zbudowana była katedra. Szczególnie podobał mi się centralny park porośnięty palmami i tamaryndowcami, w którym w niedzielę wcinałam pandebonos na drugie śniadanie, słuchając koncertu małej orkiestry dętej.
W Baricharze podobał mi się też zakątek z domami, które były odrestaurowane ładnie, ale nie niewolniczo wobec kanonu architektury kolonialnej. 

Wybrałam się też na spacer tzw. camino real (czyli brukowaną drogą z czasów hiszpańskich) do Guanes, ślicznego miasteczka, spokojniejszego jeszcze niż Barichara. Droga była bardzo malownicza, wśród pól i drzew. Świeża zieleń liści siłą rzeczy przypominała polską wiosnę, więc było trochę tak, jak trzeba - Wielkanoc na wiosnę. Temperatura nie pozwalała jednak wątpić, że drzewa straciły liście z powodu suszy niedawnej suszy, a teraz właśnie zaczyna się pora deszczowa.

Do Bogoty wracałam w niedzielę - Poniedziałek Wielkanocny nie jest dniem wolnym od pracy w przeciwieństwie do Wielkiego Czwartku i Wielkiego Piątku. Na dworcu w San Gil okazało się, że wszystkie bilety wszystkich linii (a było ich co najmniej 6) są wyprzedane, więc znów wracałam jakimś szemranym autobusem, który zepsuł się po drodze. Kiedy już dojechałam o północy do Bogoty, nie zaznałam wiele snu, bo empanada zjedzona na dworcu zemściła się okrutnie. Nie tylko zresztą na mnie, bo skołowana ciężką nocą, zapomniałam zostawić ważne dla JL dokumenty na recepcji. Na szczęście znaleźliśmy na to sposób.


Od wczoraj już w pełnej gotowości do pracy, ale na szczęście zregenerowana i z masą sił. Departament Santander bardzo mi się podobał i mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę.
















poniedziałek, 14 kwietnia 2014

trawa nie zawsze jest zielona

Kiedy zaczęłam jeździć do San Cristobal, gdzie mieści się Instytut dla Dzieci Niewidomych, wychwytywałam czasem, zastanawiająco często, "zabili go", "le mataron".
Zastanawiałam się, czy mi się nie wydaje.
Ale im więcej rozmawiam z ludźmi, tym bardziej wydaje mi się, że nie.
Zastrzegam, to wszystko, o czym tu piszę, znam głównie z rozmów ze znajomymi, nie opieram się na statystykach, źródłach naukowych ani oficjalnych.

Przemoc jest dla mnie jednym z najtrudniejszych tematów w Kolumbii. Idzie w parze z biedą, biznesem narkotykowym. Jest też niestety trochę częścią kultury, w której emocje wyraża się gwałtownie, a słowa prędko przeradzają się w czyny i zakwitają na niebiesko pod okiem albo na czerwono na bruku.

Kolumbia to kraj, w którym metodą walki politycznej przez długi czas było morderstwo - od zabójstwa ministra edukacji Jorge Gaitana w 1948 r., które wg historyków rozpoczyna bardzo trudny okres w historii, walk  pomiędzy guerillas i wojskiem, porwań dla okupu, rośnięcia w siłę baronów narkotykowych i który doprowadza do stworzenia prywatnych formacji zbrojnych - paramilitares. Ofiarą zamachu padł też w 1989 r. kandydat na prezydenta Luis Carlos Galan - i to są jedynie dwa najgłośniejsze zamachy na polityków.


Stan bezpieczeństwa w Kolumbii poprawił się znacznie od lat 90, kiedy wielu Kolumbijczyków opuściło kraj w obawie przed porwaniami, i mało kto chciał się spotykać ze znajomymi w miejscach publicznych w obawie przez eksplozjami ładunków wybuchowych czy przypadkowym zaplątaniem w uliczną strzelaninę. Wosko dostało dużo pieniędzy, między innymi dzięki wsparciu Stanów Zjednoczonych, zainteresowanych zmniejszeniem przemytu kokainy. Przełożyło się to na poprawę bezpieczeństwa, wielu Kolumbijczyków wróciło.

Węzeł gordyjski interesów baronów narkotykowych, guerillas i polityków trudno jednak przeciąć, podobnie jak trudno jest wskazać granice między "złymi" a "dobrymi", bo wojsko również dopuszcza się nadużyć- co jakiś czas na ulicach Bogoty znajduję napisy o "falsos posotivos". Falsos positivos to nic innego niż osoby niesłusznie schwytane albo zabite przez żołnierzy jako członkowie guerillas czy związane z narkobiznesem, w celu poprawienia statystyk walki z przestępczością.

W biednych dzielnicach wciąż jeszcze sporo jest broni. Rząd zachęca do oddawania jej różnymi sposobami. A kilka dni temu na jednym ze wzgórz niedaleko jednej biednych dzielnic Bogoty wybuchły bomby podłożone przy jednej ze stacji energetycznych - podobno przez guerillas.




Czy jakoś to się przekłada na moje życie codzienne?
Tak i nie, bo, odpukać, nic mi się do tej pory nie stało i na co dzień nie mam z tym problemu, po prostu staram sie zachowywać rozsądnie. Przemoc polityczna i związana z narkobiznesem też mnie bezpośrednio nie dotyczy. Dużo bardziej jesteśmy zagrożeni pospolitą przestępczością, dlatego wciąż powtarzam wolontariuszom, żeby na siebie uważali, i kiedy idą w nieznane miejsce, proszę o adres. I przypominam, że są ulice, którymi nie wolno chodzić. Sama zresztą mam coraz mocniej czuję, której przecznicy nie powinnam przekraczać, a  opowieści o tym, jaka Kolumbia jest bezpieczna, nie robią na mnie wrażenia. Ileś razy się uda, raz nie. To taka tutejsza statystyka.

Ale myślę o tym kolumbijskim uwikłaniu w przemoc, kiedy widzę, jak nerwowa jest Laura, jedna z dziewczynek z fundacji, z którą pracujemy. Jej tata został zastrzelony w dość niejasnych okolicznościach.
Albo kiedy na angielskim pytam dzieci, co wydaje im się trudne, i słyszę od jednego chłopca, że trudno jest, jak w rodzinie są problemy.
Albo przed komisariatem policji, gdzie czekam na składanie zeznań z obrabowaną lekkomyślną wolontariuszką, widzę kobietę z wielkim sińcem na twarzy. Córeczka musi zostać przed komisariatem z mamą.

Zdaję sobie sprawę, że widzę dużo więcej, niż przeciętny turysta, bo taką mam pracę. I wiem, że w Polsce też bywa ciężko.

Niewesoły ten post, zbierało się to we mnie już przez jakiś czas. Przemoc to na szczęście tylko jeden z fragmentów kolumbijskiej układanki. To te elementy, który trudno do siebie dopasować, bo rysunek jest ciemny i kontury nieostre. Dobrze, że na co dzień układam inne kawałki.


środa, 9 kwietnia 2014

wycieczka 3 - Bogota


 wizyta N. była świetną okazją do poszwendania się po Bogocie.
N. była bardzo samodzielna, więc odpadły mi klasyczne miejsca turystyczne, takie jak Muzeum Złota (genialne - przy okazji polecam wystawę, jestem pewna, że warto) czy La Candelaria - starówka.

Spacerowałyśmy mniej klasycznie, po miejscach, które trochę już znam, ale ciągle jeszcze mam ochotę pozaglądać w zakamarki w nadziei, że natrafię na coś nowego.
Zaczęłyśmy między ulicą 72 a 60 i między aleją Caracas a Siódmą.

Siódma i Caracas to dwie ważne osie przecinające Bogotę z południa na północ. Szczególnie Siódma jest ciekawa- przecina i starówkę, i tzw. centrum z biurowcami z lat 70 i 80, żeby tak od ulicy mniej więcej 60 stawać się coraz bardziej nowoczesna i bogata. Lubię nią chodzić i wyszukiwać fajne, nowoczesne budynki, często z fasadami pokrytymi charakterystyczną dla Bogoty czerwoną cegłą. Przy Siódmej, niedaleko hotelu Hilton można się też napić kawy, którą jakieś nieznane mi bliżej gremium kawowe uznało za drugą najlepszą kawę na świecie (kawiarnia Devocion). Kawa pyszna, natomiast ciasta średnie i nie polecam.
W okolicach ulicy 10 można też znaleźć urokliwe osiedla domków z czerwonej cegły, które bardziej kojarzą mi się z wiktoriańską Anglią niż Ameryką Południową.

Tym razem zajrzałyśmy też do opuszczonego ogrodu pięknej, lecz podupadłej willi - podobno mieściła się tam kiedyś restauracja, ale niestety nie udało mi się ustalić jej losów.



W ubiegłą sobotę wybrałyśmy się do Biblioteki Virgilio Barco. Biblioteki w Kolumbii mnie strasznie ciekawią, bo są dla mnie takim symbolem chęci kształcenia się. Już pewnie o tym pisałam, ale edukacja to sprawa mocno polityczna i paląca. Książki w dodatku są szokująco drogie. Na szczęście jest wiele inicjatyw popularyzujących czytelnictwo, między innymi publiczne punkty biblioteczne no i niesamowite biblioteki. Virgilio Barco zbudowana jest z czerwonej cegły i betonu. Jest bardzo nowoczesna, ale niektóre zakamarki przywodziły mi na myśl bibliotekę z "Imienia Róży". Oprócz książek i czasopism oferuje też dostęp do internetu, a czytelnikom udostępnia w tym celu laptopy. Mam wielką ochotę się do niej zapisać, choćby po to, żeby czasem napić się kawy w tej kawiarni.


Po spacerze w Parku Szymona Boliwara (za każdym razem, kiedy widzę jego pomnik, czuję, że muszę sięzagłębić w historię Kolumbii, ale niestety jeszcze mi się nie udało), wybrałyśmy się na przechadzkę wzdłuż graffiti - poniżej jedno z moich ulubionych.

Po przerwie technicznej w Crepes and Waffles, znów wróciłyśmy na Siódmą, spacerując tak mniej więcej od 30 do 60. Po drodze padł mi aparat, fajne widoki mam już tylko w głowie.

niedziela, 6 kwietnia 2014

wycieczka 2 - Eje Cafetero

Eje Cafetero to region uprawy kawy.
Kawę w Kolumbii pije się wszędzie, na każdym rogu ulicy stoją sprzedawcy "tinto" i "perico" (kawa czarna i biała). Tinto jest dość rozwodnione i nie ma zbyt wiele aromatu, ale zdarzało mi się je pić po dłuższych jazdach Transmilenio, które mnie strasznie czasami usypia. Po powrocie z Eje Cafetero raczej już do tego zwyczaju nie wrócę, bo przypomniałam sobie, czym jest dobra kawa.

Po pierszej nocy w hałaśliwym hostelu w Armenii, wyruszyłyśmy do Salento. Salento to śliczne miasteczko, z bardzo dobrze zachowaną architekturą, fajnymi knajpkami, i przede wszystkim - idealny punkt wypadowy do zwiedzania plantacji kawowych i Doliny Cocora.

Z ciekawostek z plantacji - bananowce chronią uprawy przed słońcem, a drzewka owocowe mają za zadanie wabienie owadów i tym samym strzegą krzewy kawowe. 

Wybrałyśmy się też na duży spacer do Doliny Cocora, miejsca o specyficznym mikroklimacie, gdzie można podziwiać palmy woskowe - będące jednym z symboli Kolumbii. Jak donosi Wikipedia, w latach 80. objęto ten teren ochroną, żeby ustrzec palmy i inne endemiczne gatunki rosnące z nimi w symbiozie przed wyginięciem. Podobno jednym z zagrożeń było... pozyskiwanie liści do obrzędów związanych z Niedzielą Palmową.

O ile w Armenii zasnąć nie pozwalała impreza na dole hostelu, a obudził nas hałas ruchu ulicznego, to w Salento budził nas co rano wściekły kogut.

Na zakończenie pojechałyśmy jeszcze do Finlandii - urokliwego miasteczka nieopodal Salento, które dopiero od dwóch lat zaczęło stawiać na turystykę, więc jest nieco bardziej autentyczne niż Salento.

nieopodal Armenii

Tinto - armeński ZTM

w Salento





Salento

Salento

po drodze do Valle de Cocora

Valle de Cocora

Salento

Finlandia

Finlandia - willy'sy z czasów drugiej wojny światowej służą za taksówki; najlepiej stać z tyłu na zderzaku i podziwiać widoki, sprawdzone~!




czwartek, 3 kwietnia 2014

wycieczka 1 - Chivor

Trochę mi się ostatnio zapomniało, dlaczego podoba mi się Kolumbia, ale znów wiem.

Wystarczyło wyjechać godzinę za Bogotę, i za siedmioma lasami tablic reklamowych i siedmioma górami zabudowań przemysłowych zrobiło się pięknie.


Po pięciu godzinach jazdy górskimi, wyboistymi, częściowo tylko wyasfaltowanymi i krętymi jak wymówki leniwego wolontariusza drogami,  dotarłyśmy do Chivor, małej miejscowości w departamencie Boyaca, na północny- wschód od Bogoty. 



Podróżując, zwykle bezwiednie przykładam do miejsc jakąś miarę. Chivor jest na miarę mojej miejscowości rodzinnej. A więc, około 200 mieszkańców, ośrodek zdrowia jest , coś w rodzaju urzędu gminy, komisariat, placyk w centrum, jest.
Wszyscy się znają, wieczorami przesiadują pod sklepami, kury gdaczą, koguty pieją, świerszcze cykają, psy szczekają.
Ogólnie klimat dość wsiowy, od razu poczułam się u siebie.

Co różni Chivor od mojej miejscowości? Przede wszystkim bujna zieleń, niesamowite zapachy, głównie eukaliptusów, i dźwięki. Najbardziej chyba zapamiętam odgłosy ptaków, których kląskanie brzmi jak pluśnięcie jakiegoś przedmiotu spadającego do wody i  bardzo głośny rechot żab.

Inne są też ogródki. Można zjeść mandarynkę prosto z drzewa lub awocado z krzaka, albo napić się własnej kawy. Proces zbierania, palenia i mielenia kawy jest tak żmudny, że Erika, która kawy nie lubi, nigdy nie odmawia napicia się kawy przygotowanej przez mamę. 
I wokół domów kwitną niesamowite kwiaty.




Popularnym środkiem transportu jest pick up (terenowe koła przydają się w górzystym terenie, a z tyłu można załadować paszę dla zwierząt albo trzy turystki), albo motocykl (z tyłu można zapakować paszę dla zwierząt, kopę jaj albo żonę z niemowlęciem bez kasku oczywiście), opcjonalnie wierzchowiec.

W Chivor wyspałam się za wszystkie czasy - pierwszej nocy spałam 12 godzin, wstałam na śniadanie, wsunęłam miskę caldo, czyli rosołu wołowego z kością (to tradycyjne kolumbijskie śniadanie) i poszłam się zdrzemnąć kolejne dwie godziny.
W tym czasie N. z mamą Eriki wyrobiły ciasto na arepy. Arepa to chleb powszedni Kolumbijczyków,  kukurydziany placek z dodatkiem sera. Okazało się, że N. ma "ciepłe ręce", idealne do wyrabiania ciasta, a mama Eriki doskonały piec węglowy, więc były przepyszne. Za mąkę posłużyła po prostu świeżo zmielona kukurydza. Jakiej odmiany, nie wiem do końca, bo jest ich w Kolumbii kilka, w każdym razie nie była to żółta mąka, którą znamy w Polsce.

Chivor atrakcji turystycznych nie ma zbyt wiele, poza kopalniami szmaragdów, które zasadniczo nie są dla turystów, ale i tak można je zobaczyć, bo akurat w jednej z nich pracuje kuzyn. Mama Eriki bardzo chciała nam te kopalnie pokazać, bezowocnie pytała wiele osób, czy mogą nas tam zawieźć samochodem, i kiedy już wydawało nam się, że nie pojedziemy, rano ni stąd ni zowąd zajrzał na podwórko pan, który jest handlarzem szmaragdów i który wybierał się tego dnia do jednej z kopalni. I nie tylko nas tam zawiózł, ale i zaprosił na obfity obiad, obsypywał komplementami (niestety klejnotami nie), oraz omal nie usnął za kierownicą. Przypominam, drogi są kręte, wyboiste i niewyasfaltowane. Co ciekawe, nikt nie znał nawet imienia naszego dobroczyńcy.

Wystrojone w gumiaki i poncha, zajrzałyśmy w chodniki, zrobiłyśmy sobie zdjęcia z górnikiem, poświeciłyśmy lampami górniczymi. Szmaragdów nie znalazłyśmy.

Szmaragdy  z bliska zastanawiają. Kilka kamieni pokazał nam "sponsor" naszej wycieczki. N. słusznie stwierdziła, że wyglądają trochę jak szkiełka i trudno nam było zrozumieć, po co ludzie zadają sobie tyle trudu, żeby je wydobyć. Bo praca górników w Kolumbii sielanką nie jest. Poza młotami pneumatycznymi do wiercenia otworów na dynamit nie widziałam w chodnikach innych maszyn. W ruch wchodzą młoty, kilofy i łopaty. Górnicy często pracują za darmo, licząc na prowizję od znalezionych kamieni. W kopalni, do której zajrzałyśmy, od listopada nie znaleziono jeszcze nic.

Mimo to szmaragd to bardzo ważny temat w Kolumbii, jeden z najważniejszych produktów eksportowych i powodów do dumy. Tutejsze kamienie uznawane są za bardzo wysokiej jakości, i choć palmę pierwszeństwa w ich produkcji przejęła Zambia, to wciąż 1/3 światowego wydobycia ma miejsce w Kolumbii.

I choć mieszkańców Chivor nie opętała gorączka złota, to jednak zielony kamień porusza wyobraźnię. Wciąż jeszce wiele osób decyduje się na pracę w kopalni albo od czasu do czasu szuka w odpadach z kopalni zimnego blasku.

Ja jednak zdecydowanie wolę soczystą i żywą zieleń przyrody kolumbijskiej.