środa, 23 kwietnia 2014

moja Semana Santa

Trochę była szalona. Zawsze, kiedy w Bogocie pojawia się Monica, moja szefowa, dzieje się sporo.
Tym razem ustalałyśmy plan na czerwiec i lipiec. Będziemy mieli wtedy bardzo dużo wolontariuszy, i potrzebujemy drugiego mieszkania. Monica zabrała mnie i Rachel, wolontariuszkę z USA, która mi teraz pomaga, do Soacha, w odwiedziny do rodziny Pisa. Wykańczają oni teraz całkiem spory dom, i zgodzili się nas tam przyjąć. Dom jest w stanie surowym, a my chcemy tam wysłać pierwszych wolontariuszy już w maju. Ponieważ jesteśmy w Kolumbii, wiem, że jakoś to będzie. Bo nawet jak coś na początku wydaje mi się niemożliwe, to potem okazuje się, że się udaje. Nawiasem mówiąc, wielu spotkanych Kolumbijczyków trudności powierza Bogu - i często się nie zawodzą. A jeśli się zawodzą, to uznają, że tak widocznie miało być.


Przyznam, ze byłam niechętna Soachy, ale poznaniu państwa Pisa i piątki ich dzieci, sama chętnie pomieszkałabym z nimi. Soacha jest daleko od naszego mieszkania. Ludzie z bogatej północy Bogoty marszczą nosy słysząc, że tam pracujemy. Tak jak każda biedna dzielnica, Soacha jest trochę mniej bezpieczna, ostatnio wolontariusze jadąc tam collectivo słyszeli strzały i widzieli policjantów w pogoni za kilkoma mężczyznami. Soacha nie jest piękna, domki z czerwonej cegły obrastają łyse, piaskowe wzgórza. Przecina ją istotna arteria komunikacyjna i dojazd samochodem wiąże się ze staniem w korkach i wąchaniem spalin. Ale jak już kiedyś pisałam, mamy tam fajny projekt w megaszkole, a spotkanie z państwem Pisa sprawiło, że zechciałam ją poznać lepiej.

Poznałam też Alexa, dawnego wolontariusza z USA. Alex już of kilku lat przyjeżdża do Kolumbii, i bardzo chciał pracować jako nauczyciel, ale niestety potencjalni pracodawcy oprócz grafika zajęć nie byli mu w stanie wiele zaoferować - miedzy innymi nikt nie chciał mu wystawić dokumentów potrzebnych do uzyskania wizy. Alex uwielbia dzieci i Soachę zdaje się znać jak własną kieszeń, przemieszczając się po jej ulicach na deskorolce.

Z Soachy wróciłyśmy późno, i w pośpiechu zaczęłam się pakować - ponieważ wolontariusze w ostatniej chwili zdecydowali się na wyjazd, okazalo sie, ze mam wolne w święta. Postanowilam jechac do Barichary, ktorą polecali mi Asia i Bartek.

Niestety, na dworcu okazało się, ze autobusu, który miał odjeżdżać o 22, nie ma. Na szczęście zjawił się wąsaty człowiek o przezwisku Mantequilla (Masło), i zaoferował mi przejazd niezidenytyfikowanymi liniami do Bucaramangi. Ponieważ cena była stała niezależnie od punktu docelowego, pojechałam do końca trasy, zamiast wysiąść w San Gil.  W trasie bardzo przydał się śpiwór, potwierdziły się opowieści innych podróżników o studzeniu pasażerów klimatyzacją.
Autobus zepsuł się po drodze, został naprawiony jakimś łomem, i tak oto już od 8 rano, po 10 godzinach dotarłam do Buca.
W trakcie podroży półotwartym okiem złowiłam jeszcze świt w górach - przejeżdżaliśmy przez park narodowy Chicamocha. Kiedyś tam wrócę, a tymczasem zapamiętam magiczny widok małego czerwonego ptaszka na tle majestatycznych, zielonożółtych gór.

Buca nie jest przesadnie ciekawym miastem, więc szybko pojechałam do Giron, zachwalanego jako perełka architektury kolonialnej. Wiele architektury nie zobaczyłam, bo miasto było pełne pielgrzymów, którzy przyszli z Buca na obchody Wielkiego Piątku. Upał + ścisk to dla mnie mieszanka wybuchowa, więc szybko stamtąd uciekłam, chwytając jednak troszkę atmosfery będącej pomieszaniem sacrum i profanum - procesji wielkopiątkowej, straganów z najróżniejszymi przekąskami i pamiątkami. Utkwiło mi w pamięci dziecko na rękach mamy i jego balonik powiewający obok charakterystycznej dla Kolumbii figurki Dzieciątka Jezus w kościele.

W Buca pojechałam jeszcze do dzielnicy Florida Blanca, nagradzając się nie wiem sama za co obleą z dżemem z feijoa, chyba o nazwie "amor platonico". Na divorcio było dla mnie zdecydowanie za wcześnie.

Najbardziej podobał mi się jednak wieczorny spacer po Buca, przez ulice obsadzone palmami i innymi roślinami tropikalnymi, przy wtórze cykad.

Barichara okazała się dokładnie taka, jak zapowiadali Asia i Bartek - mniejsza i ładniejsza niż Villa de Leyva. Zachwycił mnie tamtejszy czerwony kamień, którym wybrukowane były ulice i z którego zbudowana była katedra. Szczególnie podobał mi się centralny park porośnięty palmami i tamaryndowcami, w którym w niedzielę wcinałam pandebonos na drugie śniadanie, słuchając koncertu małej orkiestry dętej.
W Baricharze podobał mi się też zakątek z domami, które były odrestaurowane ładnie, ale nie niewolniczo wobec kanonu architektury kolonialnej. 

Wybrałam się też na spacer tzw. camino real (czyli brukowaną drogą z czasów hiszpańskich) do Guanes, ślicznego miasteczka, spokojniejszego jeszcze niż Barichara. Droga była bardzo malownicza, wśród pól i drzew. Świeża zieleń liści siłą rzeczy przypominała polską wiosnę, więc było trochę tak, jak trzeba - Wielkanoc na wiosnę. Temperatura nie pozwalała jednak wątpić, że drzewa straciły liście z powodu suszy niedawnej suszy, a teraz właśnie zaczyna się pora deszczowa.

Do Bogoty wracałam w niedzielę - Poniedziałek Wielkanocny nie jest dniem wolnym od pracy w przeciwieństwie do Wielkiego Czwartku i Wielkiego Piątku. Na dworcu w San Gil okazało się, że wszystkie bilety wszystkich linii (a było ich co najmniej 6) są wyprzedane, więc znów wracałam jakimś szemranym autobusem, który zepsuł się po drodze. Kiedy już dojechałam o północy do Bogoty, nie zaznałam wiele snu, bo empanada zjedzona na dworcu zemściła się okrutnie. Nie tylko zresztą na mnie, bo skołowana ciężką nocą, zapomniałam zostawić ważne dla JL dokumenty na recepcji. Na szczęście znaleźliśmy na to sposób.


Od wczoraj już w pełnej gotowości do pracy, ale na szczęście zregenerowana i z masą sił. Departament Santander bardzo mi się podobał i mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę.
















1 komentarz: