niedziela, 23 marca 2014

miło

Czasami jestem zmęczona wolontariuszami, a czasami jest fajnie, domowo.
I tak właśnie było dzisiaj. Duża część wolontariuszy wyjechała na długi weekend, w domu została nas siódemka. Lubię, jak jest tak mało ludzi w mieszkaniu.

Dawno nie widziałam się z JL, więc zaprosiłam go na kolację. Miałam wielką ochotę na steka. Zaproponowałam też kolację innym domownikom, postanowili się dołączyć.

Był to mój ostatni dzień przed wyjazdem na tydzień, wpadła M.- szefowa, nie mogłyśmy się odgrzebać z papierów.

I moi wolontariusze nie dość, że zrobili zakupy, to jeszcze przygotowali kolację. Sałatkę, steki, karmelizowaną cebulę. Czyli to ja zaprosiłam na kolację, a oni ją zrobili. I pozmywali nawet.

I N. zdążyła dojechać z Villa de Leyva.

Było pysznie.

Moni, całusy z El Polo Loco.




piątek, 21 marca 2014

różne

Kilka dni temu po cichutku świętowałam sobie cztery miesiące pobytu w Kolumbii. Muszę się przyznać, trochę odliczam tutaj czas. Z dwojakich powodów - liczę miesiące pozostałe do spotkania z bliskimi, a trochę też ze strachem myślę o tym, jak szybko mijają dni.

Bogota tymczasem stała się dla mnie trochę przezroczysta. Straciła urok nowości, coraz rzadziej potykam się na nierównych chodnikach, przysypiam w transmilenio (z rękami kurczowo uczepionymi plecaka, czyli czujnie).

W życie wkrada się monotonia, która sprawia, że zapominam, że jest fajnie. Że mam fajną pracę, może czasem męczącą, ale satysfakcjonującą. Na szczęście czasami sobie o tym przypominam, balansując między językami, różnymi osobowościami, najróżniejszymi zadaniami. Kiedy udaje mi się tanio kupić ciężarówkę ziemi ogrodowej i nie dać się naciągnąć taksówkarzowi.

Mam teraz wielonarodowościowy skład w mieszkaniu, co zmusza do przełączania się między angielskim, hiszpańskim, niemieckim i polskim (po polsku mówię dzięki N., a także Asi i Bartkowi - bardzo się cieszę z naszego spotkania). I kurczę, jestem z siebie dumna. Raczej mi się udaje skutecznie zmieniać języki, chociaż czasami mówię "dzień dobry" naszym portierom po niemiecku.

N. przyjechała do mnie z Polski, i choć nie mam dla niej tyle czasu, ile bym chciała, to bardzo fajnie mieć ją tutaj. N. jest niesamowita, szybko łapie hiszpański i jest świetną wolontariuszką. Zrobiła cudne szmaciane laleczki dla moich dzieciaków, którym (laleczkom) przydzieliliśmy role członków rodziny i nadaliśmy imiona, będą nam pewnie towarzyszyły przez jakiś czas w nauce. A dzieciaki, jak usłyszały, że jest z Polski, powiedziały: "a, tak jak Monika". Moni, jesteś tutaj nadal.

Jakiś czas temu zaczęliśmy już lekcje angielskiego w Instytucie dla Dzieci Niewidomych, trochę się potykam, próbując zaplanować zajęcia dla dzieci na różnym poziomie. Zmagam się z własnym brakiem przygotowania i niechęcią niektórych dzieci. Pomagają mi dużo N. i Erika, dzięki nim ostatnio usłyszałam po zajęciach z najbardziej niechętną i oporną grupą, że tym razem lekcja była ciekawa. A Erika przygotowuje dla nich materiały w Braille'u - ciągle nie udaje mi się wybrać do biblioteki z drukarką brajlowską, więc wszystko pisze ręcznie. I pomaga mi sprawdzać prace domowe dzieci.

W Instytucie są nowi nauczyciele, z jednymi pracuje mi się lepiej, z innymi gorzej, ale mam już jedną ulubioną - Giselle, nauczycielkę piątej klasy, która jest bardzo pomocna i sympatyczna.
Coraz więcej rozumiem i coraz częściej wychwytuję żarty dzieciaków i staram się na nie odpowiadać. Carlitos skacze z radości na mój "widok" (czy raczej dźwięk mojego głosu), i mówi mi "te quiero". Yimmy przypomina mi "a pamiętasz, jak piekliśmy ciasteczka", więc może mały okruszek tu po mnie zostanie.

Nie wiem, na czym to polega, ale instytut to wyjątkowe miejsce. Lubię i nauczycieli, i budynek, i okolicę. I przede wszystkim dzieci, każde wyjątkowe, a mogę to zobaczyć dzięki temu, że grupy, z którymi pracuję, są dość małe.


Po burzliwym miesiacu w towarzystwie trzech młodych Brytyjczyków, znów nastał czas względnego spokoju w mieszkaniu i nie muszę ciągle kupować chleba, który zasysali jak odkurzacze. Porządek zakłóca tylko dwudziestoletni Szwed, którego wciąż upominam, żeby zachowywał się ciszej i nie kopał w mieszkaniu jednej z trzech piłek nożnych, które ze sobą przywiózł. Jest niestrudzony w wymyślaniu gier towarzyskich i mistrzem dylematów. Dylematy polegają na wybieraniu mniejszego zła spośród dwóch kiepskich lub obrzydliwych propozycji.
Slatko, bo tak go nazywam na cześć jego idola, szwedzkiego piłkarza Slatana Ibrahimovicza, ma twardą czaszkę, której nie uszkodziły nawet dwie zakończone sukcesem próby doskoczenia do sufitu. Obsadził mnie w roli drętwej matko-nadzorczyni, ja z kolei nie daję mu zapomnieć o młodym wieku i braku dojrzałości, i tak sobie/się dogadujemy:)

Patrzę na wolontariuszy i czasami nie wiem, czy śmiać się, czy płakać.

Z drugiej strony przewija się przez mieszkanie sporo bardzo fajnych osób, którzy odnajdują się w najróżniejszych sytuacjach i dość dobrze organizują w domu. Tworzą zgraną grupę i fajnie na to patrzeć.

Ale najlepsze jest to, że od niedzieli mam tydzień wolnego. Jedziemy z N. w świat :)
A jutro salsa :)

Z prawej strony to moja ręka. No trochę się opaliłam :)