poniedziałek, 27 stycznia 2014

tejo i góry

dużo piszę tutaj o pracy, więc dla odmiany będzie o czymś innym ;-)

w ubiegły czwartek poszliśmy z wolontariuszami grać w tejo. To tradycyjna, bardzo popularna gra kolumbijska. Polega na rzucaniu metalowymi krążkami (zwanymi tejo, czyt. teho) do skrzynek (bramek) wypełnionych gliną. W środku bramki znajduje się metalowa obręcz, na której umieszcza się cztery papierowe trójkąciki z materiałem, który głośno eksploduje przy trafieniu weń tejo. Dodatkowe punkty zdobywa się też za umieszczenie tejo w środku okręgu. Miejsce do gry w tejo ma każda wioska, w Bogocie są natomiast kluby tejo, czyli hangary z kilkoma torami, głośną muzyką i niewygórowanymi cenami - trzeba po prostu kupić pół skrzynki lub skrzynkę piwa. W naszym "klubie" między bramkami były też pisuary, zabezpieczone odpowiednio siatką, żeby spadające tejo nie wyrządziło nikomu krzywdy.

Było fajnie, zwłaszcza kiedy cała sala gratulowała nam i klaskała przy trafieniu (eksplozji), i już najbardziej, kiedy mnie udało się jeden jedyny raz spowodować wybuch :-) Po raz kolejny przekonałam się, jak miło Kolumbijczycy przyjmują cudzociemców. Fajnie też obserować skupienie na twarzy graczy i niemal baletowe pozy, jakie przyjmowali przy wyrzucaniu krążków.




W niedzielę wybrałam się też z jedną z wolontariuszek, fantastyczną Amerykanką, na spacer w góry. Dołączyłyśmy do grupy z przewodnikiem, i myślę, że będę co jakiś czas się z nimi wybierać na wycieczki. Grupa ciekawa, trochę Kolumbijczyków, kilkoro cudzoziemców, średnia wieku ok. 40, przy czym zaniżałyśmy ją my ;-) Biolodzy, geolodzy, lekarze, tłumacze ale i pracownicy call center, ogólnie bardzo mili i chętni do wędrowania.

Trasa była ciekawa zarówno historycznie, jak i przyrodniczo. Dużą jej część pokonaliśmy tzw. szlakiem królewskim, czyli brukowaną drogą jeszcze z czasów hiszpańskich. Wyobrażałam sobie kawalkady koni i Simona Bolivara zmierzających do Bogoty. Część z niego prowadziła przez tzw. las mglisty, czyli dość typowy dla kolumbijskich Andów niskopienny las, z drzewami porośniętymi poroślami. Ich bujny rozwój możliwy jest dzięki wysokiej wilgotności powietrza.


Obawiałam się, że nie będę mogła oddychać z powodu wysokości (weszliśmy z wysokości 2800 m n.p.m. na 3400), ale jedynym, co zapierało mi dech w piersiach, były cudne widoki.
Trochę się też roztkliwiałam nad niektórymi roślinkami. Natura tworzy fantastyczne desenie i kompozycje. Strome zbocza porośnięte paprociami i innymi roślinami uświadomiły mi też, skąd się bierze zamiłowanie do ozdabiania fasad budynków zielenią.











sobota, 25 stycznia 2014

tęsknię

bardzo jestem zmęczona po ostatnim tygodniu. Dużo, bardzo dużo spotkań, startujemy z nowymi projektami. Sporo czasu spędzonego w korkach, na zatłoczonych ulicach pełnych pyłu budów w Soacha. Wszystko to bardzo ciekawe. Ciekawie patrzeć na Soachę, miejscowość pod Bogotą, z której wielu ludzi dojeżdża do pracy w Bogocie, gdzie sporo jest jeszcze biedy, ale widać, ja rzeczywistość się zmienia. Powstają nowe budynki mieszkalne, szczególnie blisko autostrady i blisko linii transmilenio, właśnie niedawno oddano do użytku nowy odcinek. Dzięki temu czas dojazdu do Bogoty skrócił się o godzinę (transmilenio nie stoi w korkach).

Odwiedziłyśmy nową szkołę, jedną z tzw. megaszkół. Bardzo ładny, nowoczesny budynek, bardzo dobrze doświetlony, z dość surową ale fajną architekturą.  Rząd w odpowiedzi na potrzeby mieszkańców zbudował kilka takich kompleksów i oddał je w zarząd stowarzyszeń prywatnych na podstawie konkursu. Szkoła, którą zwiedzałyśmy, istnieje zaledwie dwa lata, nauczyciele wciąż jeszcze nie do końca zorganizowani, ale wydają się mieć dobre chęci. Liczy 1500 uczniów, z klasami do 45 osób. Ocean, w którym nasi wolontariusze będą zaledwie kroplą, ale mam nadzieję, że pożyteczną. Zaczynamy tam z projektem nauczania języka angielskiego, już od przyszłego tygodnia.

Włączamy się też w pracę malutkiej szkoły - przedszkola. Założyły ją trzy nauczycielki, z którymi fundacja współpracowała wcześniej w innej szkole. Były bardzo nieuczciwie traktowane przez dyrektorkę placówki, więc postanowiły wziąć sprawy we własne ręce. Świetne babki, bardzo im zależy na tym, żeby nasi wolontariusze pojawiali się w ich szkole.

Luty zaczynamy więc z szaloną ilością projektów - nauczanie angielskiego w domu dziecka i w szkole w Soacha, dwa projekty opieki nad dziećmi, nauczanie angielskiego w instytucie dla dzieci niewidomych, opieka nad starszymi kobietami, stołówka dla bezdomnych i fundacja Mali Bohaterowie. Skoordynowanie prac wolontariuszy będzie niezłą gimnastyką, na szczęście zaczynamy współpracę z trójką kolumbijskich wolontariuszy. Ich zadaniem będzie nadzorowanie niektórych projektów. Potrzebujemy ich, żeby poprawić komunikację z instytucjami, do których wysyłamy wolontariuszy, i żeby jak najlepiej zagospodarować tych z wolontariuszy, którzy nie mają własnej inicjatywy i którymi trzeba pokierować.

Tydzień zaczął się też od trudnych rozmów i prania brudów, jakie nagromadziły się w mieszkaniu jeszcze przed moim przyjazdem. Sporo zarzutów trafionych, część wynika z nieporozumienia, część błędnych, wiele mnie nie dotyczyło, ale ale jako koordynator siłą rzeczy brałam w tym udział. Wyciągamy wnioski i idziemy dalej.

Wszystko to jednak pochłania energię, a jak siada mi energia, to potwornie tęsknię za domem.
Oglądam zdjęcia na facebooku, patrzę, co porabiają moi znajomi i żałuję, że jestem daleko.
Trudno mi jest tutaj wyobrazić sobie Polskę, -14 stopni, śnieg, łyżwy, ogrzewanie rąk kubkiem z herbatą, kiedy na zewnątrz świeci mocne słońce i jedna z wolontariuszek ma bliznę na nosie od oparzenia słonecznego. 

I kiedy jestem taka zmęczona, wraca do mnie pytanie - dlaczego tu właściwie jestem... sprawy organizacyjno - administracyjne przyćmiewają fajne strony pracy tutaj, czyli pracę z dziećmi, satysfakcję z fajnej pracy wolontariuszy, z fajnej atmosfery w domu.

Mamy sporo rzeczy do ulepszenia w fundacji, sporo pracy. Powoli, powoli idziemy do przodu, a może tylko tak mi się wydaje. Ciekawa jestem, czy uda mi się dołożyć do tego jakąś cegiełkę. Trochę w to dzisiaj wątpię, ale wiem, że po prostu muszę odpocząć i iść dalej.

 A może potrzebuję cudu? sądząc ze zdjęć ("przed"i "po"), to działa. W każdą niedzielę o 9:30.



Albo ciasteczka? Bardzo fajne ciasteczka robiliśmy z dziećmi niewidomymi. Smażyliśmy też pączusie zwane aborajado z ciasta z plantana i mąki, nadziewana bocadillo i serem. Dzieci pięknie lepiły kulki. Kiedyś o aborajados napiszę, i wytłumaczę, co to bocadillo, obiecuję. Odkrywanie smaków Kolumbii to wielka frajda, przy okazji puchnę z dumy, kiedy dzieciaki mówią tak:
- Edyta, jak to możliwe, że Ty, chociaż jesteś Polką, nas uczysz kolumbijskich potraw?
i zanim zdążę owtorzyć usta, słyszę:
- bo Edyta kocha Kolumbię!
Zdjęć aborajados niestety nie mam, ale ciasteczka fajne nam wyszły, prawda?


Z nowin, JL wyleciał do Polski, do M. To ważne wydarzenie, JL był mi przyjacielem, teraz muszę radzić sobie sama. Odliczam dni do odwiedzin N., już tylko półtora miesiąca!

poniedziałek, 13 stycznia 2014

niedziela

Ładna niedziela. Zaczęła się od wizyty w szpitalu u Alexa. Alex ma grypę i osłabiony układ odpornościowy, więc wylądował w szpitalu. Jest słaby, ale i tak się uśmiecha. Pojechałyśmy tam z Eriką. Fajnie się to zazębia, kilka miesięcy temu M. pisała o niej na blogu, a teraz ja ją przyjmuję w Bogocie. Erika mieszka z nami do wyjazdu do Stanów - dzięki jednemu z byłych wolontariuszy dostała półroczne stypendium na naukę w collegu. Mieszka z nami, żeby się oswoić z życiem w anglojęzycznym środowisku.

Erika przywiozła mi powiew wsi kolumbijskiej. Jej rodzice mają gospodarstwo, uprawiają wiele roślin, w tym awokado (dzięki niej dowiedziałam się, że awokado rośnie na drzewkach) i kawę - sami ją palą i mielą. Erika nie lubi kawy, ale czasami pije trochę. Nie chce odmawiać mamie, bo przygotowanie kawy to wielogodzinna praca.
Erika chodziła do liceum roliczego, potrafi zrobić zastrzyk krowie (!!!), wie wiele o zwierzętach i roślinach. Lubi tańczyć, lubi tradycyjną muzykę ze swojego regionu, gra na gitarze, ma talent plastyczny. Jest niesamowitą, dojrzałą szesnastolatką i będę trzymać za nią kciuki.
Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się pojechać do jej wsi. Bardzo jestem ciekawa. 

Po powrocie ze szpitala pojechaliśmy na lunch za Bogotę, było to bardzo fajne, a dzień zakoczył się lodami w Crepes and Waffles :) Wybraliśmy się tam z Eriką i trójką wolontariuszy,  mieliśmy masę uciechy śmiejąc się z naszych akcentów, mnie upaćkanej lodami, oraz opowieści jednego z wolontariuszy o tym, jak pływał na basenie w majtkach, bo zapomniał ich zmienić na kąpielówki. P., Niemiec, jest bardzo młody, ma 19 lat, bardzo poważną alergię pokarmową, trochę fajnych przemyśleń na temat życia i dużo zabawnego uroku chłopca. Przypala garnki i gubi masło w lodówce. Sapie jak parowóz przy ćwiczeniach oddechowych. I chyba się lubimy.

Jest nas tylko piątka w mieszkaniu, czekamy na przyjazd "nowych", już we wtorek. Dzięki temu, że jest nas tak mało, odpoczywam.
Grudzień dał mi w kość, najpierw miałam dużo pracy, a potem dopadła mnie wielka tęsknota. Tym większa, że z powodu nawału pracy nie miałam czasu zadbać o życie prywatne. Teraz nareszcie się odbijam, wychodzę, spotykam ludzi, tańczę, pływam. I śpię. Dobranoc.

piątek, 10 stycznia 2014

powoli

coś powoli kiełkuje i zaczynam widzieć pierwsze efekty. Zaczynam współpracować z opiekunami w instytucie, planujemy już zajęcia dla dzieci razem. Już chyba nie do końca jestem tam obca. Jedna z pań, z którą obierałam ziemniaki (robiliśmy z dzieciakami kiełbaski z frytkami), pytała mnie, jak długo będę, i kiedy powiedziałam, że zostaję do końca listopada, odpowiedziała mi: "i co, zostawisz nas"?

z dziećmi też coraz więcej gadam, trochę poprawił się mój hiszpański, a trochę też się zakolegowaliśmy.
Yimmy powtarza innym dzieciom "paciencia" (tłumaczyłam mu kiedyś, że trzeba być cierpliwym) i dzieli się klejem. Fajnie patrzeć, jak chłonie, ciekawa jestem, co z tego wyniknie.

Dzisiaj oglądaliśmy/słuchaliśmy też z dziećmi nagrania z wycieczki za miasto, były bardzo zadowolone. Czyli jednak pomysł nagrywania odgłosów jest dobry i myślę, że dyktafon będzie częstym towarzyszem moich spacerów po Bogocie.

Po tygodniowej przerwie byliśmy znów u dzieci chorych na raka. Laura wróciła z domu do fundacji, rzuciła mi się na szyję. Bajka o męczącym smoku, której używam, żeby zachęcić ją do czytania, tym razem szła źle, ale uparcie powtarzam, że nie można się zniechęcać i myślę, ze coś z tego wyrośnie. Za to z ćwiczeniem pisania było tym razem lepiej i sama wyznaczała sobie więcej linijek do zrobienia, niż ja bym jej zadała.
Nadaktywny Aldahir wyjątkowo długo i spokojnie bawił się klockami i miło było na niego patrzeć.
Alex znów źle się czuje, pojechał na badania do szpitala.

I tak dzień za dniem. Małe rzeczy, małe radości.

Z odkryć - na jednym bilecie można po Bogocie jeździć przez godzinę. Tym sposobem przemieściłam się dzisiaj trzema autobusami między dwoma światami - biednym San Cristobal i bogatymi Los Rosales.

Jutro spotkania z szefową i koncert Dacha Bracha :) już się cieszę :)
http://www.youtube.com/watch?v=T3OJVMuHwcU


niedziela, 5 stycznia 2014

Cundinamarca

dzisiaj idę sobie ulicą. Patrzę pod nogi, bo chodniki nierówne jak diabli, i czytam na pokrywie włazu kanalizacyjnego: "Cundinamarca".
Cundinamarca to nazwa departamentu, w którym leży Bogota. To była oczywiście po prostu nazwa przedsiębiorstwa kanalizacyjnego.
Poza tym, Cundinamarca to był jeden z zasłużonych generałów kolumbijskich. Wiele nazw departamentów to nazwiska generałów zasłużonych w walce o niepodległość.

Ale tak sobie pomyślałam, że jakie to dziwne. To już jest trochę "moja" ulica. Tak daleko od domu, w obcym kraju, ale już trochę moja. I ta Cundinamarca już nie taka egzotyczna.

A potem wsiadłam po raz pierwszy w niebieski busik - część publicznej komunikacji miejskiej, do tej pory poruszałam się tylko czerwonym Transmilenio. Nie miałam nic na karcie miejskiej (doładowuje się kartę określoną kwotą, i przy wejściu do środka transportu karta jest obciążana ceną biletu), kierowca machnął ręką i kazał mi przejść pod bramką. Bycie białasem ma swoje plusy - Kolumbijczycy są dla nas uprzedzająco mili.

Bycia miłym staram się zresztą nauczyć. Bo powiedzieć "dziękuję" to często za mało. Trzeba jeszcze dodać, że to miło z pana/pani strony, że wszystkiego dobrego, miłego dnia i do zobaczenia. Taksówkarzowi w czasie ulewy, że opatrzność nam go zesłała, że doskonale nas dowiózł na miejsce, i to w dodatku pod same drzwi, i co tam się jeszcze da. Fajne to, ale trudne dla mnie, również językowo.

Ale wracając do głównego wątku, dzisiaj się ucieszyłam, że coraz lepiej znam Bogotę, coraz lepszy mam jej obraz przestrzenny. I coraz lepiej orientuję się w małych zwyczajach życia codziennego. Chociaż jednak zestresowali mnie nadskakujący ekspedienci w sklepie. Bo Kolumbijczyk przemnożony przez sprzedawcę to dużo na moje nerwy.
Resztki ostatniej pensji z Polski wydałam na ciuch, nawiasem mówiąc. Taki bardziej imprezowy. Chyba pozazdrościłam zakupów D., bo mi pokazywała na skypie nowy płaszczyk.

Jutro wyjazd w głąb Cundinamarca.

Zdjęcie dzisiaj od czapy, bo i dzień był taki jakiś.





piątek, 3 stycznia 2014

jest fajnie

Kolejny fajny dzień za mną. Świeci piękne słońce, Transmilenio mknie jak strzała i są miejsca siedzące, nie ma korków i ludzi mniej, nawet na "mojej" ulicy w San Cristobal.

Planowaliśmy zrobić dzisiaj zajęcia kulinarne z dziećmi niewidomymi, ale kuchnia była niedostępna. Dzieciaki upominały się o jakieś zajęcia manualne - fajnie, że mnie tak kojarzą, ale tym razem nic nie miałam, więc po prostu się dzisiaj bawiliśmy. Yimmy był złodziejem, Manuel - milionerem.
Ja dołączyłam do zabawy jako.... pracownica banku, i dopiero po chwili dotarło do mnie, że przecież nie tak dawno odeszłam z pracy w banku właśnie.

Manuel, niewidomy, biegał po boisku popychając przed sobą wózek z Santiago, chłopcem widzącym, ale z porażeniem mózgowym. Zapytałam, kim w zabawie jest Santiago, na co Manueal odparł: "samochodem". Milioner musi mieć przecież cztery kółka.

Jako pani z banku pocięłam na kawałki kilka kartek z kalendarza (banknoty), wynajęłam ochroniarza (Angy). W Kolumbii obecność ochroniarzy i innych osób mundurowych jest oczywista w wielu miejscach, więc moi klienci upominali mnie, żebym kogoś zatrudniła.

Co ciekawe, nie prosili o wypłaty gotówki - tylko o pożyczki na nowy dom, samochód strażacki albo lody.

Potem jeszcze się bawiliśmy w wykrywanie sfałszowanych pieniędzy. W noc sylwestrową taksówkarz wcisnął mi dwie "lewe" dwudziestki (ok. 70 PLN), więc chyba jakoś to musiałam odreagować w zabawie. Fałszowanie pieniędzy jest w Kolumbii częste, i właśnie zapłaciłam frycowe.

Przez chwilę bawiłam się z Santiago. Użyczał mi swojej plastikowej komórki. Bardzo się śmiał, kiedy mówiłam do słuchawki "Hola, tio" ("Cześć, stary"). Wg Manuela Santiago sprzedawał mi "minutos".
Odpłatne udostępnianie telefonów komórkowych na ulicy jest bardzo powszechne w wielu krajach Ameryki Łacińskiej i wygląda mniej więcej tak (źródło: http://fournorthandseventyfourwest.files.wordpress.com):



Po skończonej zabawie jedliśmy pyszne feijoa z ogrodu przy Instytucie. Trochę cierpkie, trochę kwaśne, bardzo dobre. Je się w całości, niektórzy nie oszczędzali nawet "ogonków". Różnorodność owoców w Kolumbii jest niesłychana, do niektórych trudno się przekonać, wobec niektórych mój żołądek się buntuje, ale próbuję.




Po zabawie przeglądaliśmy jeszcze z Yimmym (Yimmy nieźle widzi) mapy różnych krajów, mam je w kalendarzu. A potem na huśtawkach rozmowa nieoczekiwanie przeskoczyła na stworzenie Wszechświata i Boga. W którymś momencie musiałam Yimmy'emu powiedzieć, że mój hiszpański jest niestety zbyt słaby i że muszę się poduczyć, żeby móc z nim na ten temat więcej porozmawiać. Yimmy początkowo nie rozumiał, co mam na myśli, więc mu powiedziałam, że urodziłam się z innym językiem i teraz dopiero uczę się hiszpańskiego, tak jak on urodził się z hiszpańskim i teraz uczy się angielskiego.
Niewykluczone, że Yimmy myślał, że moje kłopoty z hiszpańskim to po prostu wynik opóźnienia w rozwoju umysłowym. W Instytucie jest sporo takich dzieci, które słabo mówią, i Yimmy jest do nich przyzyczajony.

A po obiedzie pojechałam na basen. Pomyliłam autobusy i przystanki, ale w Bogocie nie da się za bardzo zgubić. Wysiadłam w dość nowoczesnej dzielnicy, znalazłam drogę na basen, zaryzykowałam życie przechodząc przez ośmiopasmową ulicę. Dużo czasu straciłam krążąc po wielkim kompleksie sportowym - czego tam nie było! korty tenisowe, strefa tai chi, minogolf, maksiszachy, fontanny, salon gier, i uff, wreszcie basen, w dodatku olimpijski. Jednak znów nie weszłam, bo było już za późno, za to poznałam prorektora jednego z wielu bogotańskich uniwersytetów.
W każdym razie drogę na basen mam opanowaną.

To był dobry dzień.
Czas spać.


środa, 1 stycznia 2014

transmilenio

ciągle jeszcze poruszam się po Bogocie trochę jak rozbitek. Nie do końca wiem, czym żyje miasto, co tam w polityce, gdzie się dzieje kultura. Powinnam, powinnam czytać gazety, słuchać radia. Gazet nie czytam, za radiem nie nadążam, więc moim głównym źródłem informacji jest Rosa i nieliczni znajomi.

I Transmilenio.

Transmilenio to system transportu publicznego, który zastępuje metro. To sieć wydzielonych buspassów, która pozwala na przejazd głównymi arteriami Bogoty. Stacje znajdują się na środku ulic, są zamnknięte i strzeżone przez służby pomocnicze policji. Ma to zapewniać bezpieczeństwo pasażerom. Wg oficjalnych statystyk, transmilenio obsługuje 29 % dziennego transportu, reszta to odrapane minibusy (colectivo)  i żółte taksówki. System został udostępniony w grudniu 2000 roku.

Transmilenio niedawno świętowało trzynastą rocznicę powstania, o czym dumnie informowały napisy na wyświetlaczach. Poza tym z transmilenio dowiedziałam się o konferencji kobiet na rzecz pokoju, która miała miejsce w listopadzie i otwarciu nowych stacji na południu, w Soacha. Poza tym transmilenio życzy Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku, a jakże.


Również przystanki transmilenio zaopatrzone są w wyświetlacze, które mają pokazywać, za ile minut przyjedzie autobus - co nie zawsze dobrze działa, bo sekwencja wyświetlania nie jest dla mnie zrozumiała.
Edukuje też, żeby w autobusie trzymać dziecko za rękę i że kupując przedmioty lub dając datki w transmilenio, przedłużamy problem społeczny.



Znaki graficzne w autobusach przypominają o zakazie spożywania jedzenia i przewożenia broni.

Prośby o wsparcie, próby sprzedawania słodyczy czy występy muzyków są częste szczególnie w liniach pośpiesznych, które pokonują spore odległości bez zatrzymywania się. Taki jest właśnie autobus B18, którym wracam z Instytutu dla Dzieci Niewidomych. Do tej pory tłucze mi się po głowie fragment rapu z autobusu, ale na próby sprzedaży mi cukierków już nie reaguję.

Bogotańczycy wydają się przyjmować to wszystko ze spokojem, co więcej, gdziecznie odpowiadają na gromkie "dzień dobry" sprzedawców wchodzących do autobusów, i nawet jeśli nie mają zamiaru nic kupić, oglądają oferowane towary. Kupowanie przedmiotów o małej wartości w środkach transportu zdarza się, i chyba jest jakąś formą jałmużny, bo nie sądzę, by ludzie rozwiązywali pasjami tanie krzyżówki.

Ja czasem z zaciekawieniem spoglądam na muzyków i raperów, którzy z humorem próbują nawiązać kontakt z publicznością: "bardzo proszę o wsparcie pieniędzmi, a jeśli nie macie pieniędzy, to nie szkodzi, ja też nie mam".

Transmilenio w porze szczytu to konieczność przeciskania się przez stacje i wbijania do autobusu. Kolumbijczycy uparcie stoją przed odpowiednimi drzwiami (autobusy zatrzymują się tak, żeby rozsuwane drzwi stacji były dokładnie na wysokości drzwi autobusu), i czasami trzeba się przedzierać siłą do dalszych sektorów stacji. Pierwsze tygodnie nauczyły mnie bezwzględnego wślizgiwania się do środka - nie można liczyć na to, że ktoś nas przepuści. Co więcej, z niejasnych powodów bogotanie nie lubią przechodzić na środek pojazdu - wszyscy tłoczą się w drzwiach, więc czasami wejście do autobusu jest wyzwaniem. W takich chwilach psioczę pod nosem i chętnie szturchnęłabym kogoś pod żebro. Poza tym drogi są nierówne, więc ściśnięta masa ludzka bywa dodatkowo mocno wstrząsana.

Bliskość nabiera nowego znaczenia zwłaszcza w ulewne dni, kiedy nie sposób złapać taksówki ani wezwać jej przez telefon, więc Transmilenio pęka w szwach. Dodatkowe punkty w tej grze miejskiej można zdobyć, wioząc do domu 60 jajek i zgrzewkę mleka. Udało się, naleśników tego dnia nie było.

A i tak Transmilenio to luksus i cywilizacja w porównaniu z colectivos, o których może kiedyś napiszę.