czwartek, 16 października 2014

yagé

Pobyt w San Miguel nie był wyjazdem czysto rozrywkowym. Jak już wspominałam, pojechałam tam w towarzystwie ludzi zainteresowanych medycyną tradycyjną, lekarzy, biologów, antropologów.

Dla nich była to przede wszystkim wizyta u lekarza.

Dwa razy do roku moi znajomi jeżdżą do San Miguel, żeby poddać się kuracji oczyszczającej. Podczas tej ceremonii zażywa się yagé, wywar z liany, zwanej też ayahuasca.

Yagé jest w Kolumbii dość kontrowersyjne, w pewnych kręgach też modne. W Peru dość popularne są sesje dla turystów, ta moda powoli dociera też do Kolumbii. Kontrowersje wokół yagé wywołane z przypadkami chorób psychicznych, które ujawniły się u pewnych osób pod wpływem wypicia wywaru, oraz śmierci brytyjskiego turysty. Osoby, które znają yagé, mówią, że samo zażycie rośliny może być niebezpieczne dla osób, które mają problemy psychiatryczne lub kardiologiczne. Ryzyko związane jest także z pojawieniem się fałszywych szamanów, którzy nie potrafią odpowiednio przygotować wywaru lub dodają do niego inne rośliny, wzmacniające działanie halucynogenne.


Skutki wypicia kwaśnego wywaru zależą od konkretnej osoby. Ma ona działanie oczyszczające (powoduje biegunkę i wymioty), u niektórych osób wywołuje wspomniane halucynacje, przywołuje wspomnienia z głębokiego dzieciństwa czy skłania do myślenia o rzeczach skrytych w podświadomości. Wprawia w specyficzny stan transu, może powodować zawroty głowy i senność.

Ze względu na działanie psychoaktywne, bałam się yagé.
Pamiętałam jednak, co mi mówił znajomy - yagé należy przyjmować ze spokojem i otwartością. Na czas ceremonii odstawiłam więc lęki na bok, i jak się potem okazało, były one niepotrzebnie - poza przeczyszczeniem, potężną sennością, i mniej istotnymi wrażeniami cielesnymi nie musiałam się konfrontować z trudnymi myślami ani lękami. Taita dostosował też dawkę dla mnie wiedząc, że piję yagé po raz pierwszy. Zdecydowałam się ostatecznie wypić wywar, bo zarówno inni uczestnicy ceremonii, jak i taita budzili we mnie zaufanie. 
Moi znajomi w traktują yagé z dość dużym szacunkiem jako element profilaktyki zdrowia, oraz poniekąd jako sposób na uzyskanie wglądu w siebie. Obrazowo mówią, że yagé otwiera w człowieku różne szufladki, również takie, do których zwykle nie zaglądamy, i jeśli znajdzie w nich śmieci - wyrzuca je, zarówno na płaszczyźnie fizycznej, jak i psychicznej.

Do zażycia yagé należy się przygotować, zaleca się niespożywanie mięsa, czosnku i produktów mlecznych na kilka dni przed ceremonią. W dzień ceremonii podobno lepiej nie jeść plantanów, ciężko je zwrócić, a ostatnim posiłkiem jest rosół w porze obiadu.

O świcie w dniu ceremonii wypiliśmy też okropny, gorzki wywar z yoko, innej liany. Na samo wspomnienie strasznie się krzywię. Yoko również ma działanie oczyszczające. Na mnie nie podziałało.

Ceremonia rozpoczęła się wieczorem. Przed chatą, podzieloną na część męską i żeńską rozpalono ognisko. Jeden z uczestników, ksiądz, odmówił modlitwę, prosząc, by Bóg kierował nas w trakcie ceremonii. A potem taita rozpoczął ośpiewywanie wywaru, mieszając narzecze indiańskie w hiszpańskim, i wzywając na pomoc Matkę Boską ze swojego ulubionego sanktuarium, Virgen de Latas. W przerwach przygrywał na harmonijce i wydawał z siebie okrzyki. Ponieważ wszystko to odbywało się w części męskiej, mogłam się tylko przysłuchiwać ceremonii.

Potem taita podawał wszystkim po kolei czarkę z yagé. Po kilku godzinach, kiedy działanie wywaru zaczynało słabnąć, wzywał pojednyczo uczestników na kurację, w trakcie której mowił, co każdemu dolega. Szaman patrzy na choroby w innych kategoriach, mówił raczej o zbyt dużym cieple lub zimnie nagromadzonym w organizmie niż o jednostkach chorobowych. W zależności od diagnozy zalecał kąpiele i zioła. Czasami pytał też o zdarzenia z życia prywatnego i dawał rady. Podczas tej części ceremonii nabierał też w usta wywar z innej rośliny, i wydmuchiwał go w stronę danej osoby. Na zakończenie chłostał lekko rośliną nieco podobną do pokrzywy.
Na czas tej kuracji również kobiety zapraszano do pomieszczenia męskiego. I ja siadłam na chwilę przed taitą przystrojonym w koronę z piór i sznury korali, na wprost ołtarza, pośrodku którego stał krzyż. Nakazał mi wzięcie ślubu w ciągu miesiąca, dzięki czemu już do końca pobytu broniłam się przed docinkami i żartami znajomych.

Nad ranem wszystkim z nas dano do wypicia kolejny wywar roślinny, na szczęście tym razem smaczny, i polano nim głowy.

Ciągle jeszcze nie wiem, co myśleć o ceremonii. Ponieważ jestem bardzo racjonalna, wydaje mi się, że  umyka mi zupełnie aspekt duchowy. Ponieważ wszyscy poza mną byli praktykującymi katolikami, dla nich przywoływanie imienia Boga w czasie ceremonii miał na dodatkowe znaczenie. Poza tym fakt, że również ksiądz katolicki uczestniczył z nami w ceremonii, miał dla nich znaczenie symboliczne. Oto kościół, który w szamanach widział szarlatanów, otwiera się na wiedzę Indian.

wtorek, 14 października 2014

San Miguel

kamień szamanów
po nocy spędzonej w pokoiku wielkości pudełka na buty, za to z telewizorem, pojechałam do Florencii, stolicy departamentu Caqueta. Już na terminalu autobusowym, gdzie czekałam chwilkę na znajomych, z którymi miałam kontynuować podróż, zorientowałam się, że jestem na prowincji. Myślę, że jakieś 20% pojazdów to były chivy, zwane w Kolumbii też mixto, czyli ciężarówki przerobione na autobusy, widziałam je już zresztą także w San Augustin. Dzięki dobremu podwoziu i silnikowi, na drewnianych ławkach mixto pomieści nawet do 100 osób, przy dachu załadowanym zbożem, meblami, zwierzętami czy innymi produktami zakupionymi na targu. W Bogocie można zobaczyć już tylko chivas rumberas, czyli stylizowane ciężarówki, które można wynająć na imprezę.

We Florencii kupiliśmy jedzenie dla naszej piętnastki i wyruszyliśmy do San Miguel, wioski na skraju dżungli. Ponieważ droga jest tylko częściowo wyasfaltowana, wytrzęsło nas porządnie. Po drodze wyłączyłam komórkę, nie było sensu zużywać baterii. Mój operator nie miał tam zasięgu.

Celem podróży była mała wyspa na rzece, gdzie mieszka zaledwie kilka rodzin, w tym rodzina taity Jose, czyli szamana Józefa, który miał nas gościć.

Jechałam w towarzystwie Kolumbijczyków, którzy od lat interesują się tradycyjną medycyną. Jedna z pań, C., odbywała niedaleko San Miguel obowiązkowy staż wiejski po zakończeniu medycyny, a jej mąż, wspomniany już w poście o San Augustin G., również pracował tam przez jakiś czas. I wtedy właśnie skontaktował się z nim jeden z szamanów. Świadomy, że nie znajdzie już zbyt wielu uczniów, chciał przekazać choć część swojej wiedzy lekarzom konwencjonalnym. Taita Jose niestety nie ma ucznia. Kilka osób próbowało, nie wytrwało.

Po dojechaniu do San Miguel wskoczyliśmy w gumiaki. Czekał nas spacer przez podmokły las i przeprawa czółnem na wyspę. Po drodze spotkaliśmy taitę, maczetą poszerzał dla nas ścieżkę. Na miejscu zastaliśmy drewniane chatki na palach (w porze deszczowej przez podwórko płyną wartkie potoki), w jednej z nich rozwiesiliśmy hamaki.

I było to 5 najcudowniejszych dni. Kładliśmy się spać wcześnie, przy świecy niewiele można zrobić. Kąpaliśmy i myliśmy zęby w rzece. Nie wiem, co się działo z moimi włosami, bo nie miałam lustra. Jedliśmy ryby złowione w rzece, jukę i platany wyhodowane przez panią Berenice, żonę taity. Mimo, że nie przepadam, piłam też guarape - sfermentowaną aguapanela. Było to po prostu bardziej rozsądne niż picie wody. Dzieciaki zresztą mi uświadomiły, że jeśli już, to lepiej pić wodę z rzeki niż ze zbiorników na deszczówkę. W wodzie stojącej szybko mnożą się pasożyty.

poletko koki. legalne
Bawiłam się też trochę z dzieciakami, 8-letnim Andresem i 6-letnim Luisem. Zabrali mnie na śliczną plażę, w zakolu rzeki ze spokojniejszym nurtem, gdzie można było trochę popływać. Niestety było dość płytko, więc trochę poobijałam sobie kolana o kamienie. Przez dłuższą chwilę obserwowałam ich łapiących rybki schwytane w kałuży. Mimo, że ja chciałam je oszczędzić, chłopcy uznali, że byłoby to marnotrawstwo. Kałuża wyschnie, ryby zdechną, więc lepiej jest je złapać i zjeść. Niestety, nie udało im się.

Pokazali mi też różne drzewa owocowe. Co ciekawe, znali nazwy tylko tych, których drzewa są jadalne.
Chłopcy nie potrafią czytać ani pisać, ale na wyspie czułam się przy nich jak kompletny ignorant. Po prostu są doskonale przygotowani do życia, którym żyją.

Fajnie też było patrzeć, jak rozłupują kokosy maczetą. Andres rąbał też któregoś popołudnia drwa na opał.

No i fajnie było obserwować ich ciekawość. Ktoś przywiózł kredki, fajnie rysowali. Dziewczyny uczyły ich też piosenek, przy okazji ja starałam się coś podłapać.

Miałam też dużo frajdy obserwując najróżniejsze rośliny, skrzek w jednej kałuży i kijanki w innej. Droczyłam się z uzależnioną od kawy małpką, patrzyłam, jak zwinnie wspina się na drzewo papuga, pomagając sobie silnym dziobem.

Pobyt na wyspie to było też bardzo ciekawe doświadczenie dla mnie osobiście. W pierwszym momencie czułam się mocno zdezorientowana, na tyle było to inne od moich dotychczasowych doświadczeń. A kiedy czuję się zagubiona, trochę się zamykam w mojej skorupce. Na szczęście w trakcie pobytu na wyspie się odemknęłam i wyjeżdżać już nie miałam ochoty.


Było to też dla mnie ciekawe doświadczenie ze względu na towarzystwo. Mieszkam z ludźmi z wielu krajów, więc w domu mówimy głównie po angielsku. W hostelach też spotykam głównie cudzoziemców, ostatnio w San Augustin sporo Francuzów. Ponieważ studiowałam trochę we Francji, były to dla mnie miłe spotkania, coś znanego na obcym kontynencie. A tam przez pięć dni miałam tylko hiszpańskojęzyczne towarzystwo. Czasami gubiłam się w rozmowach, chwilami czułam się nostalgicznie, zwłaszcza kiedy jednego wieczoru moi towarzysze zaczęli śpiewać piosenki. Śpiewy, jakie ja znam, brzmiałyby tam zupełnie obco.


Hiszpański wciąż jeszcze nie jest językiem, w którym czuję się komfortowo. Więc w wolnych chwilach czytałam książkę po angielsku...

Ale muszę też przyznać, że z Kolumbijczykami czuję się dobrze. Są bardzo przyjaźni i pozytywni. Mentalnościowo na pewno nam bliżsi, niż Amerykanie z USA, choć my na pewno dużo więcej narzekamy.

poniedziałek, 13 października 2014

język

zmagam się na co dzień z dwoma językami obcymi, tęsknię do wygodnego umoszczenia w polskim.

podłączam więc kroplówkę z Osieckiej, Nosowskiej i Peszek.

przydałby się jakiś Myśliwski. Brzechwa dzieciom nawet, do poczytania na głos.

Brak mi słów.

Ciekawa jestem, jakie nowotwory czekają na mnie w Polsce.



P.S. Mamy długi weekend. Jutro Dzień Rasy, oficjalnie świętowana rocznica dotarcia przez Kolumba do Ameryki Południowej. Stąd moja internetowa biegunka :-)

niedziela, 12 października 2014

soy capaz

jakiś czas temu na ulicy zaczepiła nas dziewczyna sprzedająca brownies. Każde ciasteczko miało na opakowaniu wiadomość zaczynającą się od "soy capaz" - "jestem w stanie" - podążać za marzeniami, słuchać innych itp. Potem zauważyłam, że Crepes &Waffles zmieniło logo i umieściło na podkładkach pod talerze hasło "jestem w stanie szanować godność kobiety" (Crepes & Waffles to moja ulubiona sieć kawiarnio-restauracji zatrudniająca wyłącznie samotne matki). A kiedy na burcie autobusu Coomotor, którym jechałam do San Augustin, zobaczyłam "Jestem w stanie łączyć Kolumbijczyków", zaczęłam się irytować. No bo o co chodzi? I zaczęłam znajdować coraz więcej tego rodzaju sloganów.

O co zatem chodzi?
8 sierpnia, podczas Tygodnia Pokoju, ponad 120 dużych kolumbijskich firm rozpoczęło kampanię PR, która ma na celu wspieranie tzw. procesu pokojowego. Głównym celem "soy capaz" jest przesłanie wiadomości, że możliwe jest osiągnięcie pojednania między różnymi stronami trwającego już kilkadziesiąt lat konfliktu zbrojnego w Kolumbii.

Czy słowa mogą coś zmienić, nie wiem. Na pewno dołączenie się do kampanii przez korporacje typu Coca Cola ma znaczenie wizerunkowe dla nich samych.

W każdym razie cieszę się, że dzienniki kolumbijskie wyszukują przy tej okazji pozytywne wiadomości. Miło czytać o restauratorze z Medellin, który zatrudnił żołnierza - inwalidę i zdemobilizowanych guerilleros. czy też historię kobiety, która zatrudniła w swojej firmie mężczyznę, który był współsprawcą jej porwania. Właśnie takie małe kroki mogą pomóc zmienić kraj, czego bardzo chcą Kolumbijczycy.

Być może właśnie na poziomie jednostki trzeba zaczynać wszelkie procesy pojednania. Przypomina mi się tzw. polityka grubej kreski premiera Mazowieckiego. Zadekretowania odgórnie, nie spotkała się z powszechnym zrozumieniem.

Przy okazji też dotarło do mnie wyraźnie, jak niebezpieczny jest zawód kierowcy. Na facebooku firmy Coomotor w zwiazku z kampanią znalazłam informacje o problemach, jakie wciąż jeszcze mają kierowcy autobusów publicznych z FARC. Nie dawniej niż 14 sierpnia w regionie Huila guerilleros FARC spalili autobus.

San Augustin

urlop zaczęłam od 10-godzinnej jazdy lodówką do San Augustin. Nauczona doświadczeniem, w śpiworze. Klimatyzacja w autobusach kolumbijskich zabija. Przed odjazdem wszystkim pasażerom zrobiono zdjęcia - standardowa procedura, podejrzewam, że związana z doświadczeniem z porwaniami.

San Augustin bardzo mnie ucieszyło, bo mimo, że jest miejscowością turystyczną, żyje normalnym życiem wioski. Przyjechałam w poniedziałek, dzień targowy, i widać było, że miasteczko było ożywione. Szukałam przez chwilkę noclegu, ale zgodnie z sugestią przewodnika poszłam do Casa de Francois. Strzał w dziesiątkę to nie był, głównie za sprawą nocnych imprez urządzanych przez innych gości i odgłosów z ogólnodostępnej kuchni, która znajdowała się pod moim pokojem. Widoki ze wzgórza, taras z hamakiem, piękny ogród i dobre jedzenie sprawiły jednak, że pobyt w hostelu był całkiem znośny.

 
 W San Augustin uderzyło mnie, jak bardzo mili są ludzie. Kolumbijczycy generalnie są bardzo mili i przyjaźni, ale mieszkańcy Huila jeszcze bardziej. Nawet ci, z których usług nie skorzystałam, witali się ze mną miło na ulicy. Ponieważ do hostelu miałam pod górkę, pan, który przedstawił się jako przewodnik turystyczny, podrzucił mnie kawałek na motocyklu, przy okazji oferując mi po promocyjnej cenie wycieczkę jeepem.Wszystko to w sposób niezobowiązujący i bardzo przyjemny, a że cena była dobra, z chęcią skorzystałam z jego usług.

80 lat temu archeolodzy niemieccy, zaintrygowani znalezionymi w okolicach San Augustin kamiennymi rzeźbami przedstawiającymi zwierzęta, szamanów i wojowników, rozpoczęli badania. W ich wyniku odnaleziono kilka cmentarzysk kultury indiańskiej z czasów ok. 200 r. p.n.e - 800 n.e.,  która nie pozostawiła po sobie materiałów pisanych, a jedynym świadectwem jej istnienia są imponujące nekropolie. Archeolodzy do dziś gubią się w hipotezach na temat znaczenia odnalezionych posągów i malowideł w grobowcach. Najbardziej znane są "Podwójne Ja", zaskakująca postać o dwóch twarzach, i "położna", z dzieckiem w dłoniach (trzyma je w taki sposób, że ja miałam wrażenie, że za chwilę je pożre w jakimś tajemnym rytuale).



Oprócz tzw. parku archeologicznego w samym San Augustin wybrałam się na wycieczkę jeepem. Mimo, że po całym dniu jazdy polnymi drogami czułam się jakbym została poddana wirowaniu na wysokich obrotach, było warto. Odwiedziliśmy Alto de los Idolos, Isnos i Alto de las Piedras, inne stanowiska archeologiczne.

Region Huila jest też jednym z większych producentów paneli w Kolumbii. Dzięki temu wreszcie dowiedziałam się, jak powstają bloki tego dość surowego cukru trzcinowego.
Panela to bardzo ważny produkt, znaleźć go można w każdym domu. Najczęściej pije się ją w postaci aguapanela, czyli rozpuszczoną w wodzie. Można do niej wrzucić kawałki sera, podobnie jak do czekolady. Pita z dodatkiem np. imbiru i soku z limonki jest naszym odpowiednikiem mleka z miodem i cytryną i podobno leczy uciążliwe bogotańskie przeziębienia. Czasami, mówiąc o kimś w trudnej sytuacji finansowej, mówi się, że żywi się aguapanela i chlebem.
Ja z aguapanela trochę się śmieję, bo jak tu pić wodę z cukrem? ale na pewno jest bogatsza z minerały niż nasz rafinowany cukier buraczany. Lubię używać paneli do ciast, co jest nieco uciążliwe, bo bloki paneli są twarde i żeby ukruszyć kawałek, używamy toporka do mięsa. Robiłam też marmoladę z guajawy z panelą, pycha.
Ostatnio poznałam też inną odmianę paneli, nie tak mocno skrystalizowaną i jeszcze ciemniejszą, dużo bardziej miękką. Kolumbijczycy lubią sobie taką panelę pojeść z serem.

Ale w pobliżu San Augustin podejrzałam produkcję twardych bloków paneli. Cały proces jest bardzo prosty i wydaje się bardzo naturalny. Po wyciśnięciu sok z trzciny gotuje się w kotłach, przelewa do schłodzenia w korytku i ładuje w formy. Wszystko to trwa nie dłużej niż 2 godziny, co mnie zaskoczyło. Wołki obracające kierat, o których opowiadała Natalii i mnie Erika, zastąpiły silniki spalinowe. Smugi ciemnego dymu wskazują, gdzie właśnie robiona jest panela. Mali producenci mają stowarzyszenie, które w ich imieniu negocjuje ceny a także ustala, którzy producenci mogą robić panelę w danym tygodniu.
Produkcja paneli ze względu na bardzo rzemieślniczy charakter przypomniała mi widziane jakiś czas temu małe cegielnie. Mam wątpliwość co do przyjazności dla środowiska całego procesu, ale na pewno jest to źródło utrzymania wielu rodzin. No i panela była pyszna.


Po drodze mijaliśmy też punkt, w którym największa kolumbijska rzeka, Magdalena, zwęża swój nurt do 2,20 m.  To właśnie w górę Magdaleny ruszył parostatek z Florentino Atiza i Fermina Daza, bohaterami "Miłości w czasach zarazy". Źródło Magdaleny znajduje się kilka godzin jazdy od San Augustin.


 
Atrakcją był też drugi pod względem wysokości wodospad w Ameryce Południowej, niestety widzieliśmy go z dość odległego punktu widokowego.
A poza tym fantastyczne krajobrazy, zbocza górskie pokryte uprawami kawy, czasami tak strome, że trudno sobie wyobrazić zbiory dojrzałych owoców, plantacje trzciny, chmary motyli, plantacje lulo, jednego z dziwniejszych, kwaskowatych owoców kolumbijskich, wykorzystywanego głównie na soki.


Ostatniego dnia wizyty w San Augustin poszłam jeszcze do osady La Estrelita, gdzie polecono mi poznać Donię Leopoldę. Dlaczego, nie wiedziałam, ale poszłam i  nie żałowałam. Dona Leopolda, malutka, dziarska staruszka, podjęła nas śniadaniem w swojej chatce, jej mąż pokazał nam ogródek przydomowy (zamiast pietruszki i marchewki plantanowce, drzewka pomarańczowe, juka, feijoa), i posłuchaliśmy opowieści o pewnym znajomym, lekarzu, G., który po studiach i obowiązkowym stażu wiejskim zamieszkał u pani Leopoldy i leczył okolicznych mieszkańców, również ziołami.



G. to niesamowita osoba, prowadzi obecnie praktykę lekarską pod Bogotą i jest szefem stowarzyszenia zajmującego się medycyną tradycyjną, grupy ludzi zafascynowanych roślinami leczniczymi. Ich rozmowy obracają się często wokół tego, jaka roślina najskuteczniej oczyszcza organizm (poprzez biegunkę i wymioty). G. opowiadał, jak to tuż po wypiciu wywaru z werweny został wezwany do pacjenta, i mimo że dom pacjenta znajdował się niedaleko domu Donii Leopoldy, badanie chorego musiało poczekać. G. dłuższą chwilę spędził pod płotem wstrząsany potężnymi wymiotami. Ku jego zaskoczeniu, ten sam dom znaleźliśmy na jednym ze zdjęć zrobionych przeze mnie podczas spaceru.
Sama nie wiem, czy w naszej medycynie tradycyjnej oczyszczanie ma jakieś znaczenie. Na pewno w klimacie tropikalnym, gdzie częste są choroby spowodowane przez pasożyty, jest bardzo potrzebne.

A wieczorem zapakowałam się w autobus do Pitalito, by wczesnym rankiem ruszyć stamtąd do Florencii w departamencie Caqueta, gdzie miałam spędzić 5 dni.
Mój plecak był cięższy o kilogram paneli i parę gumiaków marki Venus, podobno ulubionej przez guerilleros, bo są wygodne i dość wysokie. Sprawdziły się doskonale przy przechodzeniu przez strumienie, ale o tym następnym razem.

środa, 8 października 2014

leci

czas jak szalony. Niedawno podrzucaliśmy sobie smakołyki z okazji Dnia Miłości i Przyjaźni, obchodzonego w Kolumbii 18 września (podobnie jak Dzień Matki i Ojca dla handlowców staje się miesiącem), a już w sklepach i instytucjach pojawiają się dekoracje na Halloween.

wolontariusze przyjeżdżają i odjeżdżają, czekam na swoją następczynię, kolejną Polkę. Mam bilet do Madrytu, szukam biletu do Warszawy.

W ostatniej chwili udało mi się spotkać z panią konsul, moją dawną wykładowczynią, która 18 października zdaje już placówkę. Od spotkania na pokazie "Wałęsy" próbowałyśmy się umówić na kawę, ale dopiero w sobotę porozmawiałyśmy chwilkę na jej spotkaniu pożegnalnym, zorganizowanym przez mieszkających w Bogocie Polaków. Wysłuchując opowieści na jej temat żałowałam, że nie skontaktowałam się z nią wcześniej - dziękowali jej zarówno pracownicy ambasady, jak i Indianie Wayuu i Indian z regionu Tierradentro, którzy ze łzami w oczach dziękowali jej za wsparcie projektów. Wiele osób wspominało jej gotowość do pomocy w każdej sytuacji, również pieniędzmi z własnej kieszeni.

Dzisiaj jeszcze spotkałyśmy się na kawie w ambasadzie, m.in. żeby porozmawiać o A. - Polaku odsiadującym wyrok za kradzież, którego poznałam podczas wizyt w więzieniu La Picota. Pani Mirce bardzo leży na sercu jego los i gdyby została dłużej w Bogocie, jestem pewna, że poruszyłaby niebo i ziemię, żeby mu pomóc. Tymczasem postaram się dostarczać jej jakichś nowin, rodzina bardzo stara się o kontakt i gotowa jest pomóc mu wrócić do Polski.

Z nowych miejsc pracowych - prosto z urlopu wpadłam w lepienie pierogów na bazar w Instytucie dla Dzieci Niewidomych. Pierogi wypadły nieco blado w konkurencji z tradycyjną kolumbijską świnią faszerowaną (lechona, nie lubię) czy tamalami (coś w rodzaju gołąbków gotowanych w liściu bananowca), ale sama impreza była bardzo fajna, dużo muzyki. Wreszcie zobaczyłam na żywo zespół vallenato dzieciaków z Instytutu, trochę nagrań jest na youtube, np. tu: https://www.youtube.com/watch?v=Sx9TuUI0GG4). Najładniejsze stanowisko miała profe Rosalba :-)









Wczoraj odwiedziliśmy też koszary wojskowe. Będziemy (znów, po pewnej przerwie) wspomagać projekt przygotowujący żołnierzy do wyjazdu na szkolenie językowe do Stanów Zjednoczonych, po którym sami będą nauczycielami. Ciężko powściągnąć ciekawość, i choć staram się nie wypytywać o trudne momenty ich służby, to już lokalizacja ich baz pozwala co nieco zgadnąć - jeden z żołnierzy przez ostatnich 12 lat odbywał służbę w departamencie Caqueta na południu kraju, w dużej części pokrytym puszczą amazońską. Był on w latach 90. jednym z ognisk walki z biznesem narkotykowym i FARC. Wciąż jeszcze widać tam dużo wojska, jest sporo patroli sprawdzających dokumenty podróżnych, a przydrożne billboardy nawołują guerilleros do złożenia broni.

a wcześniej byłam na urlopie, o czym będzie innym razem i pewnie w kilku częściach, bo był to urlop niezwykły.

poniedziałek, 8 września 2014

La Puerta Falsa

Dzisiaj po raz pierwszy od jakiegoś czasu udało mi się liznąć tzw. kultury. W muzeum należącym do Banku Republiki obejrzeliśmy wystawę prac Duerera i zdjęć jakiegoś amerykańskiego fotografa. Fotograf nie zrobił już na mnie takiego wrażenia, jak miedzioryty, niesamowicie wiernie oddające detale.

Potem poszliśmy zjeść, na stole pojawiły się tradycyjne potrawy - ajiaco, sancocho (zupy) i tamal (coś w rodzaju gołąbka zawiniętego w liść palmowy, liść palmowy jest niejadalny). Moje sancocho było przeraźliwie słone, poza tym porcja była przeogromna, więc poprosiłam o zapakowanie resztek. Nie miałam zamiaru zabierać ich do domu. W La Candelaria bezdomnych jest niesamowicie dużo. Już w progu restauracji jeden z nich poprosił mnie o jedzenie, i na to właśnie liczyłam.

Potem poszliśmy do kawiarni La Puerta Falsa. Kilka miesięcy temu szukałyśmy jej z N., teraz już trafiłam do niej bez problemów. La Puerta Falsa to jedna z najstarszych kawiarni bogotańskich.  Powstała w 1816 r. i wciąż jest biznesem rodzinnym. Staruszek, który drżącą ręką wydawał mi resztę, powiedział, że on jest szóstą generacją pracującą w kawiarni, obok niego uwijał się także przedstawiciel siódmego pokolenia.

La Puerta Falsa specjalizuje się w tak zwanych onces (once - jedenaście), czyli podwieczorkach czy czymś w rodzaju tea time.Onces początkowo jadło się tylko po południu, teraz właściwie jest to każdy mały, raczej słodki posiłek. W ofercie były robione na miejscu tamale, bułeczki kukurydziane (almojabanas), typowe kolumbijskie słodycze i oczywiście czekolada.

A. zamówił cuajadę, coś w rodzaju naszego twarogu o nieco bardziej gumowej konstystencji z arequipe, czyli masą karmelową, i dżemem z jeżyn. Kto był w Kolumbii, ten wie, że sok i dżemy z jeżyn są tutaj bardzo popularne. Owoce pochodzą z plantacji i moim zdaniem nie mogą się równać dzikim, ale soki i dżemy dają radę.

Cuajada z dodatkami to zazwyczaj jest mój ulubiony deser, ale tym razem miałam ochotę na czekoladę i nie zawiodłam się. Podawana jest w zestawie z serem (coś w rodzaju mozarelli, tylko sporo twardszy i żółciejszy), almojabaną (kukurydziana bułeczka), i bułeczką z masłem. Ser należy połamać na kawałeczki, wrzucić do czekolady i chwilkę poczekać. Czekolada, mimo że nie przypomina tej w pijalni Wedla, była bardzo dobra, ser ładnie się w niej nadtopił.

Miło spędzić taką niedzielę w Bogocie.

sobota, 6 września 2014

ministra, Stiven i Edyta

Ostatnio zaskoczyła wszystkich, łącznie ze mną, nowina na temat związku między ministrą Edukacji i ministrą Handlu. Celowo używam słowa "ministra", bo tak właśnie piszą kolumbijskie gazety - "la ministra", a nie "el ministro". Opinia publiczna chyba nie może się zdecydować, co jest większą kontrowersją - czy orientacja seksualna, czy może zajmowanie wysokich stanowisk politycznych przez osoby będące w związku.

Ale i tak bardziej interesują mnie niziny systemu oświaty. Cieszę się takimi dniami, jak dzisiaj w Floridzie. Stiven, który do tej pory wrzeszczał do mnie, żebym na niego nie patrzyła, od wtorku dość nieelegancko przywołuje mnie machnięciem ręki i okrzykiem "profe Edita", żeby mu pomagać w zadaniach. Jest bystry, i być może dałby radę sam, ale tak jak wiele dzieciaków z Floridy, walczy o odrobinę uwagi. Być może ma to związek z tym, że dzieciaki dorastają tam szybko - sześcioletnia Laura przyszła do szkoły z opuchniętymi od płaczu oczami. Dostała lanie od mamy za to, że przyniosła ze sklepu brzydką fasolkę szparagową. Nic więc w tym dziwnego, że od wolontariuszy próbują dostać trochę tego, czego nie mają w domu.

Tata Sivena.Umięśniony.
Dzisiaj siedziałam więc ze Stivenem nad zadaniem matematycznym. Kiedy zostawiłam go, żeby pomóc innemu dziecku, urządził scenę nie z tej ziemi. Krzyki, walenie pięściami w pulpit i we własną głowę, próba duszenia się za pomocą troczka od kaptura bluzy, łzy, nazywanie mnie złą nauczycielką, szarpanie za ubranie i tak dalej. Bardzo byłam zadowolona, że mnie nie uderzył, zdarza mu się to wobec innych dzieci. Wytłumaczyłam mu, że nie mogę pracować tylko z nim, i że poczekam, aż się uspokoi, wtedy wrócimy do zadania. Poprosiłam inne dzieci, żeby nie zwracały na niego uwagi, tłumacząc im, co się stało. Uspokajanie się zajęło trochę czasu, ale się udało i potem było już super, Stiven zaczął się jeszcze bardziej starać. I nawet się dzisiaj do mnie uśmiechnął. Przez chwilę było w nim nawet widać dziecko, zwykle jego wielkie oczy są bardzo poważne.

I właśnie takie momenty lubię, kiedy udaje się nawiązać nić porozumienia z opornym dzieciakiem. Mimo, że wątła, to dla mnie stanowi sedno pracy z dziećmi. Bez relacji nie ma edukacji.
Bardzo lubię te dzieciaki, fajnie je poznawać. I Mark, genialny wolontariusz, anglikański ksiądz z Wielkiej Brytanii, ma rację mówiąc, że jestem egoistką. Nie wiem, jak korzystają na mojej obecności dzieci, ale ja mam z bycia z nimi dużo frajdy.

Takimi wiekowymi dżipami dojeżdżamy do Floridy
"moje" dzieciaki z Floridy

Wczoraj spotkałam się z moim sobowtórem. A. znalazł na facebooku profil Polki, która ma takie samo imię i nazwisko, jak ja, studiowała w Lublinie i mieszka w Bogocie! i w dodatku tak jak ja przyjechała tu w listopadzie. Tak, jak ja, mówi, że coś się zdarzyło przed wyjazdem z Polski :-) A. zawsze poprawia mnie, że
raczej przed przyjazdem do Kolumbii, ale nic nie poradzę, taką mam perspektywę ;-)

Edyta2 jest dużo młodsza ode mnie, wzięła dziekankę na iberystyce, żeby przyjechać do obecnie już męża, supersympatycznego Kolumbijczyka. Już za dwa tygodnie wracają do Polski, Edyta będzie kończyć studia, a jej mąż przygotowywać się do egzaminu na specjalizację lekarską w Hiszpanii. A ja nie mogę odżałować, że tak późno się spotkałyśmy. Edyta miała tutaj trochę wolnego czasu. Po jej opowieści o dwumiesięcznym zatrudnieniu w szkole w Kennedy, jednej z biedniejszych dzielnic Bogoty, wiem, że byłaby genialna w naszych projektach: "kiedy weszłam do klasy, dzieciaki biły się, tarzały po podłodze. Nikt mnie nie uprzedził, że będę miała w grupie dzieci autystyczne i opóźnione w rozwoju. Płakałam po powrocie do domu". Ale się nie poddała :-) Polki to naprawdę fajne dziewczyny.

Przy okazji, wymieniłyśmy z Edytą uwagi na temat dyscypliny (czyt. jej braku) w kolumbijskich szkołach.
Dzieciaki często zachowują się skandalicznie, i nikt nie wyciąga z tego konsekwencji. Fakt ze szkoły, w której pracowała Edyta: osiemnastoletni uczeń zranił nożem młodszego kolegę, nadciął mu nadgarstek. Kara? trzydniowe zawieszenie.

J. jej mąż, zna już Polskę. Najciekawsze spostrzeżenie: nie baw się śniegiem w parku. Nie wiadomo, jakie skrywa niespodzianki ;-)

Z nowin domowych, jutro mamy dezynsekcję. Podobno atakują nas jakieś roztocza. Ostatnio dni zaczynamy od wymiany informacji, komu przybyło i ile ukąszeń. Wrócę do Polski przebogata w doświadczenie.

Poza tym pochwalę się. Ostatnio dostaję prezenty od wolontariuszy. Genialną koszulkę z cytatem z Mandeli od Almu, magnes z Portugalii od Pauli, czekoladki od Sharlene czy śmieszny chiński kapturek na butelkę od Yijing. Bardzo to miłe, że w jakiś sposób jestem doceniana.
Poza tym rozmawiałam na facebooku z jedynym na świecie Zlatko. Będzie brał udział w jakimś szwedzkim talent show, nie mogę się doczekać :-) Czekam na powrót Rachel, Diany, nie wiem, czy dotrwam do przyjazdu Elizabeth, która wraca na Boże Narodzenie, ma już bilet.
I odpoczywam.
Jest dobrze.

czwartek, 28 sierpnia 2014

spotkania w więzieniu

La Picota to duże więzienie dla mężczyzn. W tym roku wróciliśmy do odwiedzania tam cudzoziemców. Jeździmy tam co miesiąc, i  poruszam się tam już trochę jak po swoim podwórku, a więźniowie witają mnie serdecznymi uściskami i częstują ciasteczkami.

Nietstety, A., Polak, którego poznałam w maju, za złe sprawowanie został przeniesiony do innego, gorszego patio, więc raczej nie będę miała okazji się z nim widywać. Ostatnio zresztą wpadał tylko podać mi rękę i gnał do klientów - robi tatuaże. Od momentu, kiedy się poznaliśmy, schudł mocno - wpada coraz mocniej w bazuco, czyli półprodukt w procesie uzyskiwania kokainy, mocno zanieczyszczony chemikaliami. Wydaje mi się, że bazuco bierze też Słowak, zwany Czechem, co dodatkowo zwiększa jego słowotok i rozedrganie. Przykro na to patrzeć, na szczęście jest też kilku więźniów "czystych", którzy dbają o siebie i mam nadzieję, że po wyroku nie wrócą już do przemytu. "Czech" w każdym razie bardzo lubi nasze wizyty, nazywa mnie Szefową albo Rodaczką i pomaga nam zwoływać więźniów na spotkania.

Każda wizyta w więzieniu jest inna. Myślę, że więźniowie, choć niektórzy skrępowani, trochę się jednak cieszą. Ostatnio Hiszpanie, którzy zwykle się nami nie interesują, podeszli - i byli wyraźnie wzruszeni, że mogą rozmawiać z wolontariuszką Hiszpanką, witając ją "hombre, eres de Madrid"?

W piątek poznaliśmy też zupełnie niesamowitą osobę - trzydziestoletnią siostrę Marię Jose, która codziennie przychodzi do więzienia, starając się pomagać więźniom w każdy możliwy sposób.

Siostra Maria Jose opowiadała nam o tym, jak "zakochała się" w więzieniu. Aby móc poświęcić się pracy w Pikocie, zostawiła swój zakon, przeniosła się z północy Bogoty do niezbyt dobrej dzielnicy, żeby być bliżej. Udało jej się uzyskać wszystkie pozwolenia biskupów na opuszczenie swojego zakonu, teraz przygotowuje się do złożenia ślubów prywatnych. Jest to jedyna możliwość, ponieważ żaden z zakonów kobiecych nie zajmuje się pracą z więźniami.
Siostrę Marię Jose znają prawie wszyscy, zarówno więźniowie, jak i strażnicy. Wchodzi o więzienia niemal jak do domu. Pomaga załatwić leki, doradza, jak zorganizować pierwszą komunię córki, próbuje zachęcać więźniów do pracy.

Maria Jose jest wolontariuszką, nie dostaje żadnego wynagrodzenia, ale, jak mówi, Bóg bardzo o nią dba, i przysyła jej ludzi, którzy ofiarowują jej pieniądze na wynajem czy jedzenie. "Nie miałam pieniędzy na czynsz, więc zaczęłam się modlić i mówię, Panie Jezu, ja dbam o Twoje dzieci, więc Ty zadbaj o mnie, i chwilę później zadzwoniła do mnie znajoma, pytając, czy czegoś nie potrzebuję, i razem z przyjaciółmi zebrali dla mnie pieniądze".
Kiedy mówi o swojej pracy i o więźniach, na twarzy siostry Marii Jose gości uśmiech, tego rodzaju, jaki czasami widać na twarzach zakochanych.

Za sprawą siostry uczestniczyłam w bardzo poruszającym spotkaniu. Kiedy zobaczyła, że na liście wolontariuszy mamy Chińczyków, poprosiła nas, byśmy innego dnia przyszli do zupełnie innego budynku, o podwyższonym rygorze, gdzie od trzech lat karę odbywa pan Chan, jak mówiła, jedyny Chińczyk  w historii kolumbijskiego więziennictwa.

I tak we wtorek staliśmy przed panią komendant więzienia, prosząc o zgodę na odwiedziny, a potem zbieraliśmy pieczątki przy wejściu do budynku o podwyższonym rygorze bezpieczeństwa. To wielki, nowoczesny, zimny, betonowy blok, z masą krat i strażników. Więźniowie właściwie nie widzą zeń słońca, i nie mają podwórka, w przeciwieństwie do więźniów z patio 6, których odwiedzamy zazwyczaj.

Znaleźliśmy pana Chana przy pracy, na szczęście mógł się na chwilę zwolnić. Poszliśmy do pomieszczeń kulturalno - socjalnych, dzięki czemu udało nam się zobaczyć, gdzie są warsztaty, gabinety psychologów i gdzie są klasy (więźniowie mają szansę uczyć się). Pan Chan poczęstował nas kawą i ciasteczkami.
Brian, mimo, że jego językiem jest kantoński, całkiem nieźle dawał sobie radę z mandaryńskim. Pan Chan zresztą też nieźle mówił po hiszpańsku. Dzięki temu i z pomocą siostry Marii Jose poznaliśmy jego historię.
Został skazany na 38 lat za porwanie. Podobno właściwie bez dowodów, tylko na podstawie zeznań rzekomej ofiary, wspólnika biznesowego. Pan Chan ciągle jeszcze walczy, wnosi o kasację wyroku i mam nadzieję, że mu się uda. Widząc go, spokojnego, pracowitego, pełnego szacunku, trudno uwierzyć w jego winę.

Czy rzeczywiście został skazany bez dowodów, trudno mi oceniać, jedno jest pewne. Ponieważ porwania dla okupu były bardzo powszechne w Kolumbii, przestępstwo to ścigane jest ze szczególną surowością. Dodatkowo, dużym problemem jest korupcja.
Nawet, jeśli powiedzie się kasacja pana Chana, cena, jaką już zapłacił, jest ogromna. Żona i czteroletni obecnie synek nie chcą się z nim kontaktować. Pan Chan był bardzo smutny, kiedy o tym mówił.

Brian zamierza pisać do niego listy. Może uda się zdobyć dla niego książki. I czekam na następnych wolontariuszy z Chin.






czwartek, 21 sierpnia 2014

urlopy

wczoraj wgryzałam się w zasady przyznawania urlopu w Kolumbii. Rosa, która nam gotuje i sprząta niestrudzenie od półtora roku, zasłużyła na odpoczynek i przygotowywałam dokumenty.

A więc, uwaga: tydzień pracy w Kolumbii to 48 godzin, pracownikowi przysługuje 15 dni urlopu rocznie.
U nas, wiadomo, a jeszcze Unia Europejska planuje wydłużenie urlopów do 35 dni w krajach, gdzie wiek emerytalny wynosi 67 lat. No...

To oficjalnie, nieoficjalnie myślę, że pracuje się jeszcze więcej. Popytam.
Moja dyspozycyjność 24/7 na pewno mniej tutaj szokuje, niż w Polsce.

Dzięki ci, rządzie Kolumbii, za 20 dni ustawowo wolnych od pracy rocznie (w Polsce - 13). Mnie to nie do końca dotyczy, ale wiele osób na tym korzysta. Przy okazji, płaca minimalna w Kolumbii to w przeliczeniu 305 dolarów (w Polsce: 369)



Tymczasem, jeśli nie spadnie kometa ani nie nastąpi inna katastrofa, pod koniec września dostanę tydzień wolnego. Już knuję i zacieram ręce :-)


środa, 13 sierpnia 2014

znów minął tydzień

Życie z wolontariuszami pełne jest niespodzianek. W czwartek wybuchł gaz w piekarniku i oparzył wolontariuszkę, na szczęście włosy ochroniły oczy. Poparzyła sobie usta, ale okładanie lodem, krem i aloes pomogły, nie ma nawet blizny.

W sobotę wysypkę innej wolontariuszki (dziwne bąble pełne wody) zdiagnozowano jako ospę wietrzną. Po wysłaniu zdjęć do Hiszpanii, konsultacjach przez internet ze Szwajcarią i wreszcie oględzinach przez innego lekarza ustaliliśmy, że wysypka jest reakcją na pogryzienie przez pchły, przyniesione prawdopodobnie z jednego z projektów. Wolontariuszka była z niewiadomych przyczyn zawiedziona, ale potraktowała to jako przygodę i nawet się ucieszyła z zastrzyku z kortyzolu - będzie miała co opowiadać!

Mam teraz świetny zestaw wolontariuszy. Po dwóch miesiącach z nastolatkami z USA, mam wreszcie Europejczyków - Niemki, Szwajcarka, Irlandki i absolutnie niesamowita Hiszpanka Almu.
Dzięki Almu, która większość czasu spędza w Los Altos de la Florida, dowiaduję się historii dzieci - która z dziewczynek jest wykorzystywana seksualnie przez wujka/ojczyma, i który chłopiec widział, jak dilerzy narkotyków zastrzelili jego ojca. I że nauczycielce, z którą pracuje Almu, jedna z matek groziła śmiercią za zwrócenie uwagi córce, która nie zrobiła pracy domowej.

Almu daje dzieciom całe swoje serce, i po Darenie, Amerykaninie, który trafił do Floridy prosto z lotniska (przyleciał o 6 rano), jest drugim najbardziej zaangażowanym w ten projekt wolontariuszem. Oboje wspomagają nauczycielkę w realizacji fajnego programu edukacyjnego, uczącego dzieci m.in. tego, czym jest społeczeństwo. Przy okazji dowiadują się sami wielu rzeczy, np. na pytanie, czym jest rząd, dzieci odpowiadają, że to grupa osób, która rządzi krajem i go okrada.

Znów mam wolontariuszy, którzy chcą pracować w soboty.  Po długiej przerwie byliśmy w odwiedzinach u bezdomnych z fundacją Pocalana. Przy okazji Eli, Szwajcarka, zaangażowała się w tzw. Street Shop - czyli akcję polegającą na wystawieniu na jednej z ulic ubrań dla tzw. recykladorów. Każdy z nich mógł sobie wybrać to, co naprawdę chciał, w odróżnieniu od wielu akcji charytatywnych, które przekazują potrzebującym to, co darczyńca uważa za odpowiednie.
A recykladorzy to po prostu armia ludzi, którzy przemierzają ulice Bogoty, wygrzebując ze śmietników wszystko, co może być jeszcze wykorzystane. Zwykle mają zbite z desek wózki, które ciągną oni sami lub zabiedzone konie. Niektórzy mają tylko nędzny worek. Część z nich ma rodziny, które musi wyżywić, inni mieszkają na ulicy. Ci zbierają tylko tyle, żeby móc sobie kupić trochę cracku, czyli nieoczyszczonej kokainy, albo pograć w automatach na pieniądze. Tak przynajmniej wynikało ze słów Giovanniego, bezdomnego z Plaza de Espana. Opowiadał nam o swoim życiu i o to, czy w naszych krajach są recykladorzy i bezdomni.

Niedzielę spędziłam jednak zupełnie inaczej, zupełnie kosmicznym otoczeniu Paramo de Sumapaz. Jest to największe paramo na świecie (czyli w praktyce w Kolumbii, Ekwadorze, Kostaryce i Wenezueli).

kwitnący frailejon
Paramo to ekosytem występujący w pewnych częściach Andów. Występuje na wysokości ok. 3000 m. n.p.m. w wilgotnych i chmurnych partiach gór. Jest domem dla wielu bardzo ciekawych gatunków roślin które w pniach gromadzą wodę i oddają ją w miesiącach, kiedy opadów brak. Najbardziej charakterystyczne są frailejones, dziwne stwory osiągające do 2 metrów wzrostu. Przed spadkami temperatur w nocy chronią się włoskami, ich pnie są puste (to miejsce na wodę), a po wysuszeniu są też świetnym materiałem opałowym.

Paramo to miejsce, w którym rodzi się woda, jak mówią Kolumbijczycy, zaspokajająca potrzeby nie tylko Bogoty, ale i zasilająca dorzecze Orinoko.

Paramo de Sumapaz ojeszcze niedawno było schronieniem dla guerillas - niektóre tablice informacyjne wciąż mają widoczne ślady po kulach.Obecnie jest parkiem narodowym.









wtorek, 22 lipca 2014

Sutatausa

Sutatausa w języku Indian Muisca, którzy zamieszkiwali kiedyś w rejonie Bogoty, znaczy Mały Prezent, Mała Danina.

I była dla mnie właśnie takim małym prezentem, od A., który jest wielkim gadułą i dzięki temu dobrym przewodnikiem.

Żeby do niej dojechać, trzeba się wydobyć z kotliny, w której leży Bogota, i pojechać do kolejnej doliny, po drodze mijając dymiące kominy cegielni. Czerwona cegła jest charakterystycznym elementem architektury Bogoty, i część z niej wypalana jest w dość prymitywnych piecach około 60 km na północny wschód od stolicy. Widok dość intrygujący, ale i przygnębiający jednocześnie - kominy wyrastają tuż obok domów mieszkalnych i jasne jest, że dym nie jest obojętny dla zdrowia mieszkańców.

Największym skarbem Sutatausy jest 17-wieczny kościół, który zdobią osiemnastowieczne freski,  odnalezione przypadkiem podczas remontu w latach 90. Aż do tego czasu ściany pomalowane były na biało zgodnie z zarządzeniem wydanym w czasie jednej z szalejących epidemii. Wszystkie budynki publiczne zostały wówczas pobielone ze względu na higienę. Wśród malowideł wyróżnia się portret żony kacyka.

Ale największą ciekawostką jest plac przed kościołem z czterema narożnymi kapliczkami. Wytyczały one przestrzeń sakralną i miały zachęcić Indian, którym obce były rytuały religijne w zamkniętych przestrzeniach, do przyjmowania nowej wiary. Z czasem wykorzystywane były także jako ołtarze podczas procesji Bożego Ciała. Z czterech kapliczek do czasów obecnych zachowały się aż trzy oryginalne.

Kościół jest położony na wzgórzu, z pięknym widokiem, i trudno nie myśleć o tym, że Indianie czcili naturę właśnie. 


W przylegającym do Kościoła budynku parafii nocował niekiedy Simon Bolivar. Przez środek skrzydła mieszczącego obecnie muzeum parafialne biegnie pas pozbawiony posadzki, i podobno tędy przedostawał się Bolivar, oczywiście nie zsiadając z konia, do tunelu pozwalającego mu schronić się przed prześladującymi go wojskami hiszpańskimi.

W Sutatausie zachowała się też Plaza de Torros, czyli arena walk byków. Jest ona używana obecnie jako amfiteatr. Nawiasem mówiąc, corridy wciąż jeszcze odbywają się w niektórych miejscowościach Kolumbii i są częścią dość specyficznego folkloru, o który otarłam się w styczniu w miasteczku Choachi. Pojechałam tam wygrzać się w ciepłych źródłach, a trafiłam na miasto w gorączce - z dziesiątkami ulicznych sprzedawców, dudniącymi koncertami trudnej do zidentyfikowania muzyki, coś w rodzaju latynoskiego country, i ulicznymi loteriami, w których można było wygrać spore cielę. Miasto obklejone było podobiznami torreros, a arena, którą widać było ze wzgórza, pękała w szwach.

Po wizycie w Sutatausa pojechaliśmy jeszcze na obiad do Ubate, dumnie mieniącego się mleczarską stolicą Kolumbii. Na targu, obserwując zażywne panie, uwijające się wśród kuchni opalanych drewnem i wspinające się na stołki, żeby żeby zamieszać w wielkich garach, zjedliśmy gotowaną kurę - autentyczną, trwardą jak łyko. Jeśli jeszcze kiedyś tam zawitam, skuszę się na nadziewaną szyjkę kurzą. Oby nie odstraszyło mnie oko łypiące z załączonej do niej głowy.
I tym sposobem dostałam solidną dawkę tego, czego bardzo mi było potrzeba, czyli wsi po prostu.




poniedziałek, 21 lipca 2014

za czym tęsknię

już 8 miesięcy jestem w Kolumbii i naszła mnie tęsknota.
Tęsknię przede wszystkim za ludźmi, ale i za pewnymi rzeczami. 

A więc za czym tęsknię?
- za śpiewaniem (kto mnie nauczy nowych śpiewów ludowych na odległość?), i tańczeniem na 3,
- za taborami Domu Tańca,
- za noszeniem sukienek i sandałków (pogoda w Bogocie zła nie jest, ale lato właściwie tutaj nie występuje),
- za porami roku, (tutaj czasem pada bardzo dużo, czasem mniej, trochę waha się temperatura - a poza tym jest bez zmian)
- za robieniem dżemów (tutaj sens robienia dżemów jest nikły, bo owoce są dostępne cały rok)
- za kurkami,
- za mąką orkiszową (wybór mąki jest nędzny, choć ostatnio kupiłam razową - zobaczymy, co z niej wyrośnie),
- za Marks&Spencer (dział spożywczy),
- za kupowaniem gadżetów do domu (tutaj nie kupuję, bo staram się nie gromadzić rzeczy),
- za książkami (czytanie po hiszpańsku jednak sprawia mi trudność),
- za szwendaniem się bez celu po mieście i po zmroku (tutaj niebezpiecznie),
- za zapachem i widokiem dojrzewającego zboża,
- za ścieżką rowerową przy Belwederskiej,
- za Europą ogólnie (wyszukuję w kinach filmy europejskie i jak głupia cieszę się z każdego europejskiego wolontariusza),
- za kaszą gryczaną, jaglaną, jęczmienną, ogórkami kiszonymi,
- za dobrym serem (tutaj przyzwoite sery są drogie),
- za polską wsią i jej kolorami (tutaj trawa ma inny kolor i uprawy też są inne, poza tym naokoło wysokie góry, a ja pochodzę z nizin).

Wychodzi na to, że myślę głównie o jedzeniu.
Tutaj jakoś jedzeniowo nie mogę się ogarnąć. Przede wszystkim rozleniwiło mnie gotowanie Rosy. Poza brakiem wspomnianych wyżej produktów, za nic nie mogę zaufać całorocznej dostępności szparagów, rzodkiewek, truskawek i innych. No zupełnie nie mają dla mnie sex appealu.
Bezsmakowe jabłka nie inspirują do pieczenia. Świeże soki owocowe wiercą mi dziurę w brzuchu, więc nawet tym, w przeciwieństwie do wielu turystów, nie mogę się pocieszyć.

I choć lubię tutejsze jedzenie, i najróżniejsze placki i wypieki z mąki kukurydzianej, kaszankę z ryżem zamiast kaszy, ajiaco, zajadam się przepysznym avocado - to jednak czasem brakuje mi swojskich smaków.

Z aktualności, dzisiaj 20 lipca, Święto Niepodległości. Parady nie widziałam , bo sprzedawałam religijne filmy animowane po mszach w kościele. Pomagaliśmy zbierać pieniądze na remont domu dla podopiecznych Fundacji Totus Tuus. Widziałam tylko przelot wojskowych samolotów. Teraz próbuję się skupić na przygotowaniu lekcji dla dzieciaków z Instytutu.


piątek, 18 lipca 2014

parkowanie tyłem

Jeden z małych szczegółów: w Bogocie wszyscy parkują tyłem na parkingach publicznych.
Dlaczego? Bo dzięki temu łatwiej jest wyjechać w razie ewakuacji.

Poza tym standardowo sprawdzane są bagażniki samochodów, szczególnie parkujących na parkingach podziemnych w centrach handlowych i różnego rodzaju instytucjach użyteczności publicznej.

Co to oznacza? żywe wspomnienie po latach 90, kiedy podkładanie bomb było narzędziem walki o władzę karteli narkotykowych, przypadkowi ludzie ginęli w ulicznych strzelaninach, a pójście do centrum handlowego wiązało się z ryzykiem.


wtorek, 24 czerwca 2014

północ - południe

ten podział jest czymś, z czym trudno się oswoić.
Może dlatego, że mieszkając w Polsce nie dotykałam tych podziałów aż tak bardzo.

Bo owszem, jadąc z Warszawy w odwiedziny do babci na wsi w Polsce B, miałam poczucie, że przechodzę między rzeczywistościami. Z łazienki z kafelkami do wychodka za stodołą, żeby było bardziej obrazowo. Wioząc wujkowi "Życie Warszawy" miałam wrażenie, że wiozę je nie tylko w postaci drukowanej.

Ale tutaj, w Bogocie, trochę bardziej to widzę.

Zasadnicza linia podziału w Bogocie to północ - południe. Pracuję głównie na biednym południu, mieszkam na bogatej północy (na szczęście nie tej najbardziej północnej). Czego plusem ewidentnie jest to, że w godzinach szczytu jadę w kierunku przeciwnym do większości użytkowników komunikacji miejskiej.

Różnice są duże. W ciągu dnia mogę, drapiąc się po łydce pogryzionej przez pchły, które obskoczyły mnie w szkole, przemieścić się z zapadłej wsi bez kanalizacji i asfaltu (do tego mogę porównać Floridę) do szykownego śródmieścia z butikami Gucciego i innych takich.
Pewnie ze Stalowej na Nowy Świat jest równie daleko.

Tylko że mi się udało. Miałam stosunkowo ułatwiony dostęp do wykształcenia, i na tyle ogarniętą rodzinę, że mnie do edukacji popychała. Co może potraktowałam z lekką przesadą, ale w sumie nie żałuję, bo mam dzięki temu większe pole wyboru.

Wiele dzieci z południa tak łatwo nie ma, w wieku 8-9 lat uczą się mozolnie pisać. Jeden z najważniejszych dzienników kolumbijskich, El Espectador, pyta - gdyby zorganizowano mistrzostwa świata w edukacji, na którym miejscu byłaby Kolumbia?

Odpowiedź, na podstawie wyników badań PISA jest jednoznaczna. Kolumbia byłaby na szarym końcu.
Mimo, że współczynnik skolaryzacji w Ameryce Łacińskiej wynosi już 79%, to wciąż duża ilość dzieci z biednych rodzin przerywa edukację przedwcześnie, a różnica między czasem uczęszczania do szkoły między osobami w wysokimi i niskimi dochodami wynosi 7 lat (tu niestety nie znam dokładnych danych żeby powiedzieć, jak wyróżniono obie grupy).

I to widać. Dziesięciolatek z bogatej północy będzie płynnie mówił po angielsku, ba, będzie tłumaczem dla swojego ojca, a dziesięciolatek z Floridy będzie walczył z alfabetem.

Ale północ - południe to nie jedyna linia podziału. I dotyczy on nie tylko dostępu do edukacji.

Jest też siatka nieco gęstsza, siatka tzw. estratos, czyli sektorów Bogoty wydzielonych na podstawie poziomu zamożności mieszkańców. W zależności od estrato, podatki i opłaty za wodę są zróżnicowane. My mieszkamy w estrato 4 z 6, czyli tak pośrodku. Oglądając ogłoszenia mieszkaniowe z góry odrzucałam mieszkania zlokalizowane w estrato 5, 6 (bo za drogo) 1 i 2 (bo biednie, a z tym wiąże się poziom bezpieczeństwa).
Co w sumie nie jest niczym nadzwyczajnym, bo w Warszawie też nie w każdej dzielnicy chciałabym mieszkać. Ale tutaj czuję się dziwnie.
Estrato czasami wydaje mi się jakimś stygmatem. Takim podręcznym klasyfikatorem ludzi.

Czasami słyszę od różnych ludzi "ludzie z estrato takiego i takiego". Albo - do tych i tych klubów nie warto chodzić, bo chodżą tam nieodpowiedni ludzie. Czyt. - ludzie z estrato niższego niż ja.
Ludzie z południa zresztą też za mieszkańcami północy nie przepadają.

I dziwnie mi z tym. I przyglądam się przy okazji sobie. Bo, nie oszukujmy się, ja też klasyfikuję, tylko w oparciu o bardziej subtelne kryteria. Czyli może styl ubierania, sposób wysławiania, wykształcenie.

I tylko wewnętrzny idealizm każe mi się czasem buntować przeciwko bogotańskim podziałom. Mam szczęście, że mogę jakoś tam uczestniczyć w ich znoszeniu.
Ale nie oszukujmy się, jest mi wygodnie w mieszkaniu w estrato 4.


dlaczego nie lubię domu dziecka

we wtorek poszłam wolontariuszom pokazać projekt w domu dziecka. Wolontariusze spędzają tam czas z małymi dziećmi, pomagają nauczycielkom, karmią dzieci i o 13 idą do domu. Najbardziej oporni drzemią sobie w kącie.
Więc nie lubię tam chodzić, bo kojarzy mi się to z pasywnością.

Ale musiałam, i tym razem postanowiłam, że spędzimy tam cały dzień. Niespodziewanie był to bardzo dobry dzień.
Zwiedziliśmy też fantastyczny ekologiczny ogród, gdzie dzieciaki mają zajęcia ze świetnym ogrodnikiem, i wreszcie się dowiedziałam, w którym zakątku pasą się krowy.

Dom dziecka jest świetnie wyposażony. Założony przez zamożną kobietę, ma wszystkie udogodnienia, łącznie z pracownią fryzjerską i piekarnią, gdzie dzieci mogą mieć zajęcia, fantastyczną przestrzenią, mnóstwem zabawek.
I po spędzeniu jednego dnia tym bardziej nie rozumiem, dlaczego wolontariusze uciekają stamtąd tak szybko. To jest fajne miejsce, gdzie można dużo zrobić. Tylko jakoś wielu osobom się nie chce. Nie wiem, czy mi się uda, ale spróbuję to zmienić. Już jestem po rozmowach z ogrodnikiem, któremu przyda się pomoc, a wolontariusze, po sesji zdjęciowej przy tamtejszym kurniku, też są chętni. Oby utrzymać ten zapał.

Ale i tak jest mi trudno.

Zwłaszcza po takich rozmowach.
Wyszłam na zewnątrz budynku, żeby odebrać telefon. Chłopiec bawiący się samotnie przy figurze Matki Boskiej zaczął mnie wypytywać o szczegóły rozmowy, potem o mnie samą. I czy mówię po angielsku, i o angielskie słówka. Zapamiętałam tylko drugie, które chciał znać - ucieczka. Zapytany, czy chce uciec, z początku zaprzeczył. Potem cicho dodał, że tak, chce uciec... Jedyne, co przyszło mi do głowy, to poprosić, by poczekał, aż skończy 18 lat, bo na razie może to być dla niego niebezpieczne.

A kiedy zapytałam go, mając na myśli, dlaczego bawi się w tym kąciku, dlaczego tu jest, odpowiedział: "znęcanie się nad dzieckiem". To chyba nawet nieistotne, co go spotkało. Na pewno wystarczająco złe rzeczy, by odebrano go rodzinie .

A potem... seria pytań: "czy możesz mnie zaadoptować?" więc tłumaczę, że nie mam warunków materialnych, więc potem "a jak będziesz miała pieniądze?", więc dodaję, że nie znam jego sytuacji prawnej i nie wiem, czy można go zaadoptować... "a możesz się dowiedzieć?".
A potem poszliśmy bawić się do piaskownicy. Przyszedł innych chłopiec, i zapytał, czy jestem jego mamą. "Mój" chłopiec, mrugając okiem, mówi "tak".
Nie zaprotestowałam.
"Mój" chłopiec opowiadał temu drugiemu, że jego mama zna 5 języków (często opowiadam o tym dzieciom, żeby im pokazać, że można), i że właśnie przyszła się z nim pobawić.

I dlatego trudno jest mi w domu dziecka.
Bo dzieci materialnie mają wystarczająco dużo, a i tak nie mają tego, czego ja w żaden sposób nie jestem w stanie im dać.

sobota, 21 czerwca 2014

formalności

Ulga, o której pisałam w poprzednim poście, była chwilowa.
Żeby wynająć mieszkanie, musieliśmy jeszcze przebrnąć przez szereg formalności. Poproszono nas o bardzo zaskakujące dokumenty, że wymienię chociażby zaświadczenie o nieruchomościach posiadanych przez tatę mojej szefowej. W środę oznajmiono nam, że dokumenty zostały zaakceptowane, a w czwartek okazało się, że umowy nie możemy podpisać, bo agent nalegał na klauzulę, że mieszkanie może być wykorzystywane wyłącznie przez szefową, jej męża i dzieci (których nie ma).

Ponieważ w sobotę przyjeżdżali już nowi wolontariusze, dla których miejsca nie mieliśmy, szefowa zaczęła szukać opcji zapasowych. W piątek okazało się, że możemy wynająć inne mieszkanie, ale.. poproszono nas o przedstawienie dodatkowych zaświadczeń. W związku z tym pierwszego gola reprezentacji Kolumbii na Mundialu słyszałam w Izbie Handlowej.

O piątej po południu podpisaliśmy umowę, a szefowa rozpoczęła bieganinę w poszukiwaniu niezbędnych rzeczy. Wynajęliśmy bowiem mieszkanie bez ciepłej wody, kuchenki gazowej, internetu i.... elektryczności. W poniedziałek brakowało już tylko kuchenki gazowej i internetu. A od czwartku mieszkanie funkcjonuje już całkiem sprawnie.

Pisząc o tych formalnościach, przypominają się starcia Moni i JL z urzędem ds. cudzoziemców. Jak widać, każdy kraj ma swoje dziwactwa.
Kolumbijskie standardy wynikają stąd, że umowie najmu mieszkania towarzyszy ubezpieczenie. W przypadku, gdy najemca nie płaci czynszu, agent przejmuje ten obowiązek, więc zawieraniu umowy towarzyszy badanie zdolności kredytowej najemcy.
W oparciu o zaświadczenia o majątku najemcy, jednego poręczyciela i sama nie wiem, co jeszcze.

Biorąc pod uwagę, że płacąc za karnet na basen musiałam zostawić swój odcisk palca, właściwie nie powinno mnie to dziwić.

A zdaniem A. te formalności to wyraz mentalności "nie dawać papai" ("no dar papaya") - czyli nie dawać nikomu okazji do zrobienia się w konia.

Cokolwiek by to nie było, drugie mieszkanie jest.
Uff.
Po raz drugi.
Tuż za rogiem :-) 

A ja biegając między mieszkaniami, bo ciągle okazuje się, że czegoś brakuje, skręciłam kostkę.
Przymusowe zwolnienie. Może i dobrze.


piątek, 6 czerwca 2014

uff

Jestem zmęczona, bolą mnie mięśnie i chce mi się płakać. Tak wygląda mój pierwszy luźniejszy dzień od dwóch tygodni. Przez ostatnie tygodnie intensywnie spotykałam się z ludźmi, żeby przygotować się na przyjazd większej niż zwykle ilości wolontariuszy. Od połowy czerwca do końca lipca będziemy mieć tylu wolontariuszy, że potrzebujemy dwóch mieszkań. Poza tym zmieniła mi się prawie zupełnie grupa - mam 14 nowych osób, na szczęście w odbieraniu ich z lotniska pomogły mi Klaudia i Erika.

Grupa się już stworzyła, ludzie w większości są świetni. Po uciążliwych poszukiwaniach znalazłam prawie idealne mieszkanie tuż za rogiem, spadł mi kamień z serca i adrenalina, i może stąd słabe samopoczucie.


Poza tym jednak zakochałam się po raz drugi. Po dzieciach z Instytutu dla Dzieci Niewidomych zakochałam się w dzieciakach z Altos de Florida, wzgórz położonych nad Soachą. Wzgórza zabudowane są w większości nielegalnie, przez ludzi, których nie stać było na kupno działki w innej lokalizacji, oraz  desplazados - ludzi, którzy opuścili niekiedy bardzo odległe miejsca zamieszkania, żeby szukać w Bogocie schronienia przed guerillas i innymi stronami konfliktu zbrojnego w Kolumbii. Stanowią 40% mieszkańców Altos. Schronienie to może dużo powiedzialne, bo od stycznia w Altos zabito już 10 osób, a policja rzadko je patroluje.

Do Altos najlepiej dojechać jeepem, droga jest bardzo stroma, nie ma asfaltu. Ponieważ osiedle jest nielegalne, nie ma również wodociągu, na szczęście jest elektryczność. Jest też oczywiście internet ;-) w szkole, w której właśnie zaczynamy pracować.

Szkołę mocno wspiera UNHRC, czyli ONZ-owska agenda ds. uchodźców. Interesuje się ona wzgórzami właśnie ze względu na desplazados. Ponieważ czasami sceptycznie patrzyłam na działalność ONZ, ucieszyłam się, widząc ich "w akcji". Udało im się zgromadzić grupę świetnych, zaangażowanych koordynatorów i nauczycieli, i stworzyć miejsce otwarte nie tylko dla dzieci, ale i dla ich rodziców i innych członków społeczności. Widzieliśmy np. akcję sprzątania ulic - zakończoną sancocho (tradycyjna zupa) ze składników przyniesionych przez wszystkich uczestników sprzątania.

Co mi się w szkole podoba, to to, że grupy są małe, nauczyciele zaangażowani, a dzieci nie noszą mundurków. Domyślam się, że dla wielu rodziców byłby to zbyt duży wydatek.

Zamierzamy pracować z maluchami, ale też ze starszymi dziećmi, w grupie alfabetyzacyjnej, i oczywiście dawać lekcje angielskiego. Dzieciaki są bardzo chętne do nauki, a niesforna grupa ucichła, kiedy zaczęłam do nich mówić po angielsku. Nawiasem mówiąc, zawsze, kiedy jestem w klasie dzieci widzących, doceniam, jak wielkim darem jest wzrok. Tylko za pomocą gestów udało mi się wytłumaczyć dzieciom, co znaczy: "please, be quiet, otherwise I'll go away".

Dzieciaki są różne, niektóre umorusane, niektóre nerwowe. Niektóre bardziej, inne mniej zdolne. Niektóre mają wielkie problemy z koncentracją. Po nieznanym mi akcencie zgaduję, że ich rodzice to desplazados. Pytają, czy fundacja to to samo co guerilla, i czy w naszych krajach jest guerilla. Opowiadają o koledze, który udusił się wspinając na jakiś dach. Dzielą się wspaniale wszystkim - jedna z dziewczynek część podwieczorku zapakowała dla mamy, a kiedy dwóch braci poczęstowałam bananem, zanieśli kawałek trzeciemu.Obdarzają całusami, i dopytują się, kiedy wrócę.
No i trudno odpowiedzieć, że nie wrócę.
Zwłaszcza, że bardzo podoba mi się to miejsce, metody, jakimi pracują nauczyciele i to, że jesteśmy tam witani z otwartymi ramionami.

Robi się coraz trudniej, mam coraz więcej dzieci do kochania, bo dopominają się o mnie również dzieci chore na raka - Alex tak tęskni, że podobno ostatnio modlił się za mnie. Chciałabym, żeby tydzień miał 15 dni...




piątek, 16 maja 2014

Znów mijają tygodnie. Nowi wolontariusze już się ogarnęli, udaje mi się przełamać lody nawet z tymi, którzy patrzyli na mnie spod oka.
Z Polski przyjechała K., pobędzie u mnie do końca sierpnia. Cieszę się bardzo, że mam z kim porozmawiać po polsku, choć czasem język się plącze z nadmiaru wrażeń lingwistycznych. K. zgodziła się mnie wspierać w pracy, w lipcu przyjeżdża też na miesiąc była wolontariuszka Samantha, w sierpniu być może na bardzo długo Liz, była wolontariuszka która bardzo chce wrócić do Kolumbii i przejąć moje zadania, być może dołączy też do nas kolumbijska wolontariuszka Andrea - mam nadzieję, że uda nam się stworzyć minizespół, o płynnym wprawdzie składzie, ale grunt, by działał.

Znów mieliśmy kradzież w mieszkaniu i bardzo liczę na to, że mój podejrzany da mi pretekst do wyrzucenia z programu - dowodów nie mam, więc za kradzież nie mogę go usunąć, ale po pół roku wiem już, że mogę ufać swojej intuicji, więc czekam, aż złamie którąś z zasad.

Z Cartageny wrócił Zlatko z tatuażem Supermana na piersi (henna na szczęście), dom znów jest pełen wrzasków i wygłupów. Wypełniają go nietypowe przedmioty - potężny kawałek betonu, którego Zlatko używa jako ciężaru do ćwiczeń, gipsowe odcisków dłoni (próba generalna do fajnego projektu), marakasy.




W projektach też trochę się dzieje. Na grafiku tygodniowym dodaliśmy sobotę, bo mamy chętnych do pracy - wysyłam ich na projekty fundacji Pocalana, do pracy z dziećmi i na wieczorne odwiedziny u bezdomnych.

Mali Bohaterowie zaczęli remont domu, będziemy im w tym pomagać.
Erika angażuje wolontariuszy w odwiedziny u dzieci w szpitalu onkologicznym - dzisiaj była tam z Charlesem, który świetnie żongluje.

Zaczynamy dodatkowe zajęcia w Instytucie dla Dzieci Niewidomych - z dziewczynkami, które uczą się już w innej szkole, ale są popołudniami wolne i poprosiły nas o uczenie ich. Są bardzo zdolne i dużo umieją - to na pewno zasługa M.
W piątej klasie dwaj chłopcy wymienili angielski wśród swoich ulubionych przedmiotów.
Zaczynam się trochę rozkręcać z angielskim, coraz więcej fajnych materiałów przygotowujemy dla dzieci. Zaczynam wykorzystywać płynny silikon - po zastygnięciu daje na papierze linię, którą dzieci czują opuszkami palców. W ten sposób pracowaliśmy nad planem miasta. W następnym tygodniu spróbujemy zrobić plakat o zdrowym odżywianiu.Coraz lepiej czytam i piszę rzeczy napisane alfabetem braille'a.

W porównaniu z grudniem, kiedy często prowadziłam zajęcia plastyczne dla ósemki dzieci sama, teraz mam zwykle do pomocy co najmniej dwoje wolontariuszy, co jest wielką pomocą zwłaszcza w 3-4 klasie, gdzie poziom dzieci i ich motywacja do nauki jest bardzo zróżnicowana - od Giovanniego, który ciągle powtarza "chce mi się spać", po Dayanę, która lubi się uczyć. Ciągle próbuję wymyślać sposoby na Giovanniego - całkiem nieźle widzi, więc ostatnio graliśmy w gry edukacyjne w Internecie, mam nadzieję, że to zaskoczy.

Obecność wolontariuszy w Instytucie, również tych, którzy pracują przy porządkowaniu placu zabaw, wydaje się przynosić małe rezultaty, nie tylko materialne. Gustavo, niepełnosprawny umysłowo chłopiec z Instytutu, mówi dużo więcej, niż kiedy go poznałam, i ostatnio pożegnał nas angielskim "bye".

Od jutra zaczynam przeglądać ogłoszenia, szukamy dodatkowego mieszkania (w czerwcu będziemy mieć nawet do 30 wolontariuszy jednocześnie).
Po cichutku marzę o urlopie w sierpniu, oby się udało :-) choćby tydzień na wyspie :-)

A to marzenie Carlitosa, wspaniale utalentowanego chłopca z Instytutu dla Dzieci Niewidomych :-)






wtorek, 6 maja 2014

codzienność


znów tydzień za mną. Tydzień bardzo dobry, sporo popływałam, potańczyłam, byłam też na długiej wędrówce w górach.
Przyjechało znów sporo fajnych ludzi, chętnych do pracy, tak, że do grafiku musieliśmy dodać sobotę.
Zareklamowałam Pocalanę wolontariuszom i część z nich chodzi albo na zajęcia z dziećmi, albo na nocne spotkania z bezdomnymi.

W środę w Instytucie okazało się, że zamiast lekcji jest impreza (niestety nie przygotowałam się, bo nikt mnie o tym nie uprzedził) z okazji Dnia Dziecka - i w sumie się ucieszyłam, bo potańczyłam i porozmawiałam trochę z dzieciakami, a na ogół wpadam do Instytutu jak po ogień - robimy lekcje, trochę gadam z nauczycielami i dyrekcją o bieżących sprawach, i lecę do domu, czyli na ogół do pracy. Dzieciaki szalały też na karaoke. Jak zwykle się wzruszyłam, słuchając Johana - tym razem śpiewał "No le pegues a la negra", jedną z najpopularniejszych kolumbijskich sals, opowiadających o niedoli niewolników przywożonych na wybrzeże karaibskie i buncie przeciwko nieludzkiemu traktowaniu.
Poza tym Rachel, fantastyczna wolontariuszka, zorganizowała zbiórkę pieniędzy na huśtawki dla dzieciaków - stare były już tak zużyte, że po prostu niebezpieczne. W ciągu 4 dni zebrała 500 dolarów i mam nadzieję, że huśtawki staną w tym tygodniu na placu zabaw.

W piątek poszliśmy też z wolontariuszami na wizytę do więzienia, gdzie wracamy do odwiedzania więźniów - cudzoziemców, którzy odbywają wyroki z dala od rodzin. Spotkałam tam m.in. Polaka, Słowaka i Rosjanina. Historia Polaka była dość smutna, od dziesięciu lat mieszka w Ameryce Południowej, z czego 6 spędził w więzieniu w Wenezueli. Teraz zaczął odbywać pięcioletni wyrok za kradzież w Bogocie. Ma żonę Kolumbijkę i trzyletnią córeczkę, więc on akurat samotny nie jest. Chyba mało miał kontaktu z Polakami, bo miesza już mocno polski z hiszpańskim.
Ciekawa jestem, czy nasze odwiedziny w więzieniu coś z którymkolwiek z osadzonych zmienią - w każdym razie ufam kapelanowi, który nas tam zaprosił. Jego zdaniem nawet mała zmiana u jednego człowieka warta jest zachodu. A na pewno pozostawienie więźniów samym sobie nie zmieni nic - bo dnie spędzają na paleniu trawy lub wciąganiu kokainy i oglądaniu telewizji. Tylko niektórzy pracują w warsztacie stolarskim.

Kolejny raz uświadamiam sobie, że miałam sporo szczęścia w życiu, że wpojono mi podstawowe wartości. To taka busola, dzięki której to ja odwiedzam, a nie jestem odwiedzana w więzieniu. Wartości to zresztą hasło, z którym stykam się na każdym kroku - wszystkie instytucje oświatowe podkreślają, że ich rola nie ogranicza się do nauczania, ale istotne jest także wychowanie przez wartości.

Poza tym walczę z cieknącymi kranami, sedesami, niesprawnymi piecykami gazowymi, niedziałającym telefonem albo internetem - jakaś kumulacja ostatnio. Co najgorsze, od dwóch dni nie mamy ciepłej wody, piecyk zepsuł się w niedzielę - akurat kiedy wracaliśmy zmordowani z gór, ośmioro wolontariuszy i ja :-)