środa, 13 sierpnia 2014

znów minął tydzień

Życie z wolontariuszami pełne jest niespodzianek. W czwartek wybuchł gaz w piekarniku i oparzył wolontariuszkę, na szczęście włosy ochroniły oczy. Poparzyła sobie usta, ale okładanie lodem, krem i aloes pomogły, nie ma nawet blizny.

W sobotę wysypkę innej wolontariuszki (dziwne bąble pełne wody) zdiagnozowano jako ospę wietrzną. Po wysłaniu zdjęć do Hiszpanii, konsultacjach przez internet ze Szwajcarią i wreszcie oględzinach przez innego lekarza ustaliliśmy, że wysypka jest reakcją na pogryzienie przez pchły, przyniesione prawdopodobnie z jednego z projektów. Wolontariuszka była z niewiadomych przyczyn zawiedziona, ale potraktowała to jako przygodę i nawet się ucieszyła z zastrzyku z kortyzolu - będzie miała co opowiadać!

Mam teraz świetny zestaw wolontariuszy. Po dwóch miesiącach z nastolatkami z USA, mam wreszcie Europejczyków - Niemki, Szwajcarka, Irlandki i absolutnie niesamowita Hiszpanka Almu.
Dzięki Almu, która większość czasu spędza w Los Altos de la Florida, dowiaduję się historii dzieci - która z dziewczynek jest wykorzystywana seksualnie przez wujka/ojczyma, i który chłopiec widział, jak dilerzy narkotyków zastrzelili jego ojca. I że nauczycielce, z którą pracuje Almu, jedna z matek groziła śmiercią za zwrócenie uwagi córce, która nie zrobiła pracy domowej.

Almu daje dzieciom całe swoje serce, i po Darenie, Amerykaninie, który trafił do Floridy prosto z lotniska (przyleciał o 6 rano), jest drugim najbardziej zaangażowanym w ten projekt wolontariuszem. Oboje wspomagają nauczycielkę w realizacji fajnego programu edukacyjnego, uczącego dzieci m.in. tego, czym jest społeczeństwo. Przy okazji dowiadują się sami wielu rzeczy, np. na pytanie, czym jest rząd, dzieci odpowiadają, że to grupa osób, która rządzi krajem i go okrada.

Znów mam wolontariuszy, którzy chcą pracować w soboty.  Po długiej przerwie byliśmy w odwiedzinach u bezdomnych z fundacją Pocalana. Przy okazji Eli, Szwajcarka, zaangażowała się w tzw. Street Shop - czyli akcję polegającą na wystawieniu na jednej z ulic ubrań dla tzw. recykladorów. Każdy z nich mógł sobie wybrać to, co naprawdę chciał, w odróżnieniu od wielu akcji charytatywnych, które przekazują potrzebującym to, co darczyńca uważa za odpowiednie.
A recykladorzy to po prostu armia ludzi, którzy przemierzają ulice Bogoty, wygrzebując ze śmietników wszystko, co może być jeszcze wykorzystane. Zwykle mają zbite z desek wózki, które ciągną oni sami lub zabiedzone konie. Niektórzy mają tylko nędzny worek. Część z nich ma rodziny, które musi wyżywić, inni mieszkają na ulicy. Ci zbierają tylko tyle, żeby móc sobie kupić trochę cracku, czyli nieoczyszczonej kokainy, albo pograć w automatach na pieniądze. Tak przynajmniej wynikało ze słów Giovanniego, bezdomnego z Plaza de Espana. Opowiadał nam o swoim życiu i o to, czy w naszych krajach są recykladorzy i bezdomni.

Niedzielę spędziłam jednak zupełnie inaczej, zupełnie kosmicznym otoczeniu Paramo de Sumapaz. Jest to największe paramo na świecie (czyli w praktyce w Kolumbii, Ekwadorze, Kostaryce i Wenezueli).

kwitnący frailejon
Paramo to ekosytem występujący w pewnych częściach Andów. Występuje na wysokości ok. 3000 m. n.p.m. w wilgotnych i chmurnych partiach gór. Jest domem dla wielu bardzo ciekawych gatunków roślin które w pniach gromadzą wodę i oddają ją w miesiącach, kiedy opadów brak. Najbardziej charakterystyczne są frailejones, dziwne stwory osiągające do 2 metrów wzrostu. Przed spadkami temperatur w nocy chronią się włoskami, ich pnie są puste (to miejsce na wodę), a po wysuszeniu są też świetnym materiałem opałowym.

Paramo to miejsce, w którym rodzi się woda, jak mówią Kolumbijczycy, zaspokajająca potrzeby nie tylko Bogoty, ale i zasilająca dorzecze Orinoko.

Paramo de Sumapaz ojeszcze niedawno było schronieniem dla guerillas - niektóre tablice informacyjne wciąż mają widoczne ślady po kulach.Obecnie jest parkiem narodowym.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz