niedziela, 26 kwietnia 2020

strach

Sama nie wiem, o czym myśleć, o czym pisać ostatnio.
Moje dni z dwójką maluchów to gonitwa. Plusem jest to, że nie muszę myśleć właśnie.

Jakaś ostatnio pesymistka ze mnie.
Nie widzę zbyt wielkiej nadziei, że kryzys związany z wirusem cokolwiek w nas, ludziach zmieni. Potrzeba będzie tylko może czasu, żeby wszystko wróciło w stare tryby.
Konsumpcji, pośpiechu.

Wyłączyłam się trochę ze śledzenia mediów w związku z pandemią. Już od kryzysu finansowego w 2008 roku umacnia się we mnie przekonanie, że ktoś zbija wielki interes na strachu.

Teraz dodatkowo mam wrażenie, że zachwiane są proporcje między zapobieganiem rozprzestrzenianiu się wirusa, a naszym dobrem indywidualnym.

Dlaczego nie mogę na pół godziny wyjść z moimi dziećmi na słońce?
Dlaczego ja sama mogę wyjść na zewnątrz tylko raz na dwa dni między 5 a 8 rano?
Kolumbia spłaszczyła już chyba krzywą tak skutecznie, że na szczyt zachorowań przyjdzie nam jeszcze czekać. Jak długo? czy w zamknięciu?

Kołacze mi się po głowie jedna myśl.
A gdyby uznać, że śmierć jest normalna? Że normalne jest, że w przypadku pandemii ludzie umierają? Czy zdjęłoby to trochę ciężaru z lekarzy?

Tylko w wymiarze indywidualnym są to ludzkie tragedie. Może dlatego, że wydaje nam się, że rzeczy, ludzie są nam dani na zawsze.

Moje dzieci.

Czy daję im prawo do śmierci, o którym pisał Korczak?
Trudny temat.

Tymczasem wklejam stare zdjęcie. W końcu życie to nie tylko śmierć.






Dopóki słońce i księżyc są w górze, 
Dopóki trzmiel nawiedza różę, 
Dopóki dzieci różowe się rodzą, 
Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem, 
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie, 
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie, 
Innego końca świata nie będzie.

(Czesław Miłosz, "Piosenka o końcu świata")

 Jak rozumiecie ten cytat?