czwartek, 28 sierpnia 2014

spotkania w więzieniu

La Picota to duże więzienie dla mężczyzn. W tym roku wróciliśmy do odwiedzania tam cudzoziemców. Jeździmy tam co miesiąc, i  poruszam się tam już trochę jak po swoim podwórku, a więźniowie witają mnie serdecznymi uściskami i częstują ciasteczkami.

Nietstety, A., Polak, którego poznałam w maju, za złe sprawowanie został przeniesiony do innego, gorszego patio, więc raczej nie będę miała okazji się z nim widywać. Ostatnio zresztą wpadał tylko podać mi rękę i gnał do klientów - robi tatuaże. Od momentu, kiedy się poznaliśmy, schudł mocno - wpada coraz mocniej w bazuco, czyli półprodukt w procesie uzyskiwania kokainy, mocno zanieczyszczony chemikaliami. Wydaje mi się, że bazuco bierze też Słowak, zwany Czechem, co dodatkowo zwiększa jego słowotok i rozedrganie. Przykro na to patrzeć, na szczęście jest też kilku więźniów "czystych", którzy dbają o siebie i mam nadzieję, że po wyroku nie wrócą już do przemytu. "Czech" w każdym razie bardzo lubi nasze wizyty, nazywa mnie Szefową albo Rodaczką i pomaga nam zwoływać więźniów na spotkania.

Każda wizyta w więzieniu jest inna. Myślę, że więźniowie, choć niektórzy skrępowani, trochę się jednak cieszą. Ostatnio Hiszpanie, którzy zwykle się nami nie interesują, podeszli - i byli wyraźnie wzruszeni, że mogą rozmawiać z wolontariuszką Hiszpanką, witając ją "hombre, eres de Madrid"?

W piątek poznaliśmy też zupełnie niesamowitą osobę - trzydziestoletnią siostrę Marię Jose, która codziennie przychodzi do więzienia, starając się pomagać więźniom w każdy możliwy sposób.

Siostra Maria Jose opowiadała nam o tym, jak "zakochała się" w więzieniu. Aby móc poświęcić się pracy w Pikocie, zostawiła swój zakon, przeniosła się z północy Bogoty do niezbyt dobrej dzielnicy, żeby być bliżej. Udało jej się uzyskać wszystkie pozwolenia biskupów na opuszczenie swojego zakonu, teraz przygotowuje się do złożenia ślubów prywatnych. Jest to jedyna możliwość, ponieważ żaden z zakonów kobiecych nie zajmuje się pracą z więźniami.
Siostrę Marię Jose znają prawie wszyscy, zarówno więźniowie, jak i strażnicy. Wchodzi o więzienia niemal jak do domu. Pomaga załatwić leki, doradza, jak zorganizować pierwszą komunię córki, próbuje zachęcać więźniów do pracy.

Maria Jose jest wolontariuszką, nie dostaje żadnego wynagrodzenia, ale, jak mówi, Bóg bardzo o nią dba, i przysyła jej ludzi, którzy ofiarowują jej pieniądze na wynajem czy jedzenie. "Nie miałam pieniędzy na czynsz, więc zaczęłam się modlić i mówię, Panie Jezu, ja dbam o Twoje dzieci, więc Ty zadbaj o mnie, i chwilę później zadzwoniła do mnie znajoma, pytając, czy czegoś nie potrzebuję, i razem z przyjaciółmi zebrali dla mnie pieniądze".
Kiedy mówi o swojej pracy i o więźniach, na twarzy siostry Marii Jose gości uśmiech, tego rodzaju, jaki czasami widać na twarzach zakochanych.

Za sprawą siostry uczestniczyłam w bardzo poruszającym spotkaniu. Kiedy zobaczyła, że na liście wolontariuszy mamy Chińczyków, poprosiła nas, byśmy innego dnia przyszli do zupełnie innego budynku, o podwyższonym rygorze, gdzie od trzech lat karę odbywa pan Chan, jak mówiła, jedyny Chińczyk  w historii kolumbijskiego więziennictwa.

I tak we wtorek staliśmy przed panią komendant więzienia, prosząc o zgodę na odwiedziny, a potem zbieraliśmy pieczątki przy wejściu do budynku o podwyższonym rygorze bezpieczeństwa. To wielki, nowoczesny, zimny, betonowy blok, z masą krat i strażników. Więźniowie właściwie nie widzą zeń słońca, i nie mają podwórka, w przeciwieństwie do więźniów z patio 6, których odwiedzamy zazwyczaj.

Znaleźliśmy pana Chana przy pracy, na szczęście mógł się na chwilę zwolnić. Poszliśmy do pomieszczeń kulturalno - socjalnych, dzięki czemu udało nam się zobaczyć, gdzie są warsztaty, gabinety psychologów i gdzie są klasy (więźniowie mają szansę uczyć się). Pan Chan poczęstował nas kawą i ciasteczkami.
Brian, mimo, że jego językiem jest kantoński, całkiem nieźle dawał sobie radę z mandaryńskim. Pan Chan zresztą też nieźle mówił po hiszpańsku. Dzięki temu i z pomocą siostry Marii Jose poznaliśmy jego historię.
Został skazany na 38 lat za porwanie. Podobno właściwie bez dowodów, tylko na podstawie zeznań rzekomej ofiary, wspólnika biznesowego. Pan Chan ciągle jeszcze walczy, wnosi o kasację wyroku i mam nadzieję, że mu się uda. Widząc go, spokojnego, pracowitego, pełnego szacunku, trudno uwierzyć w jego winę.

Czy rzeczywiście został skazany bez dowodów, trudno mi oceniać, jedno jest pewne. Ponieważ porwania dla okupu były bardzo powszechne w Kolumbii, przestępstwo to ścigane jest ze szczególną surowością. Dodatkowo, dużym problemem jest korupcja.
Nawet, jeśli powiedzie się kasacja pana Chana, cena, jaką już zapłacił, jest ogromna. Żona i czteroletni obecnie synek nie chcą się z nim kontaktować. Pan Chan był bardzo smutny, kiedy o tym mówił.

Brian zamierza pisać do niego listy. Może uda się zdobyć dla niego książki. I czekam na następnych wolontariuszy z Chin.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz