niedziela, 12 października 2014

San Augustin

urlop zaczęłam od 10-godzinnej jazdy lodówką do San Augustin. Nauczona doświadczeniem, w śpiworze. Klimatyzacja w autobusach kolumbijskich zabija. Przed odjazdem wszystkim pasażerom zrobiono zdjęcia - standardowa procedura, podejrzewam, że związana z doświadczeniem z porwaniami.

San Augustin bardzo mnie ucieszyło, bo mimo, że jest miejscowością turystyczną, żyje normalnym życiem wioski. Przyjechałam w poniedziałek, dzień targowy, i widać było, że miasteczko było ożywione. Szukałam przez chwilkę noclegu, ale zgodnie z sugestią przewodnika poszłam do Casa de Francois. Strzał w dziesiątkę to nie był, głównie za sprawą nocnych imprez urządzanych przez innych gości i odgłosów z ogólnodostępnej kuchni, która znajdowała się pod moim pokojem. Widoki ze wzgórza, taras z hamakiem, piękny ogród i dobre jedzenie sprawiły jednak, że pobyt w hostelu był całkiem znośny.

 
 W San Augustin uderzyło mnie, jak bardzo mili są ludzie. Kolumbijczycy generalnie są bardzo mili i przyjaźni, ale mieszkańcy Huila jeszcze bardziej. Nawet ci, z których usług nie skorzystałam, witali się ze mną miło na ulicy. Ponieważ do hostelu miałam pod górkę, pan, który przedstawił się jako przewodnik turystyczny, podrzucił mnie kawałek na motocyklu, przy okazji oferując mi po promocyjnej cenie wycieczkę jeepem.Wszystko to w sposób niezobowiązujący i bardzo przyjemny, a że cena była dobra, z chęcią skorzystałam z jego usług.

80 lat temu archeolodzy niemieccy, zaintrygowani znalezionymi w okolicach San Augustin kamiennymi rzeźbami przedstawiającymi zwierzęta, szamanów i wojowników, rozpoczęli badania. W ich wyniku odnaleziono kilka cmentarzysk kultury indiańskiej z czasów ok. 200 r. p.n.e - 800 n.e.,  która nie pozostawiła po sobie materiałów pisanych, a jedynym świadectwem jej istnienia są imponujące nekropolie. Archeolodzy do dziś gubią się w hipotezach na temat znaczenia odnalezionych posągów i malowideł w grobowcach. Najbardziej znane są "Podwójne Ja", zaskakująca postać o dwóch twarzach, i "położna", z dzieckiem w dłoniach (trzyma je w taki sposób, że ja miałam wrażenie, że za chwilę je pożre w jakimś tajemnym rytuale).



Oprócz tzw. parku archeologicznego w samym San Augustin wybrałam się na wycieczkę jeepem. Mimo, że po całym dniu jazdy polnymi drogami czułam się jakbym została poddana wirowaniu na wysokich obrotach, było warto. Odwiedziliśmy Alto de los Idolos, Isnos i Alto de las Piedras, inne stanowiska archeologiczne.

Region Huila jest też jednym z większych producentów paneli w Kolumbii. Dzięki temu wreszcie dowiedziałam się, jak powstają bloki tego dość surowego cukru trzcinowego.
Panela to bardzo ważny produkt, znaleźć go można w każdym domu. Najczęściej pije się ją w postaci aguapanela, czyli rozpuszczoną w wodzie. Można do niej wrzucić kawałki sera, podobnie jak do czekolady. Pita z dodatkiem np. imbiru i soku z limonki jest naszym odpowiednikiem mleka z miodem i cytryną i podobno leczy uciążliwe bogotańskie przeziębienia. Czasami, mówiąc o kimś w trudnej sytuacji finansowej, mówi się, że żywi się aguapanela i chlebem.
Ja z aguapanela trochę się śmieję, bo jak tu pić wodę z cukrem? ale na pewno jest bogatsza z minerały niż nasz rafinowany cukier buraczany. Lubię używać paneli do ciast, co jest nieco uciążliwe, bo bloki paneli są twarde i żeby ukruszyć kawałek, używamy toporka do mięsa. Robiłam też marmoladę z guajawy z panelą, pycha.
Ostatnio poznałam też inną odmianę paneli, nie tak mocno skrystalizowaną i jeszcze ciemniejszą, dużo bardziej miękką. Kolumbijczycy lubią sobie taką panelę pojeść z serem.

Ale w pobliżu San Augustin podejrzałam produkcję twardych bloków paneli. Cały proces jest bardzo prosty i wydaje się bardzo naturalny. Po wyciśnięciu sok z trzciny gotuje się w kotłach, przelewa do schłodzenia w korytku i ładuje w formy. Wszystko to trwa nie dłużej niż 2 godziny, co mnie zaskoczyło. Wołki obracające kierat, o których opowiadała Natalii i mnie Erika, zastąpiły silniki spalinowe. Smugi ciemnego dymu wskazują, gdzie właśnie robiona jest panela. Mali producenci mają stowarzyszenie, które w ich imieniu negocjuje ceny a także ustala, którzy producenci mogą robić panelę w danym tygodniu.
Produkcja paneli ze względu na bardzo rzemieślniczy charakter przypomniała mi widziane jakiś czas temu małe cegielnie. Mam wątpliwość co do przyjazności dla środowiska całego procesu, ale na pewno jest to źródło utrzymania wielu rodzin. No i panela była pyszna.


Po drodze mijaliśmy też punkt, w którym największa kolumbijska rzeka, Magdalena, zwęża swój nurt do 2,20 m.  To właśnie w górę Magdaleny ruszył parostatek z Florentino Atiza i Fermina Daza, bohaterami "Miłości w czasach zarazy". Źródło Magdaleny znajduje się kilka godzin jazdy od San Augustin.


 
Atrakcją był też drugi pod względem wysokości wodospad w Ameryce Południowej, niestety widzieliśmy go z dość odległego punktu widokowego.
A poza tym fantastyczne krajobrazy, zbocza górskie pokryte uprawami kawy, czasami tak strome, że trudno sobie wyobrazić zbiory dojrzałych owoców, plantacje trzciny, chmary motyli, plantacje lulo, jednego z dziwniejszych, kwaskowatych owoców kolumbijskich, wykorzystywanego głównie na soki.


Ostatniego dnia wizyty w San Augustin poszłam jeszcze do osady La Estrelita, gdzie polecono mi poznać Donię Leopoldę. Dlaczego, nie wiedziałam, ale poszłam i  nie żałowałam. Dona Leopolda, malutka, dziarska staruszka, podjęła nas śniadaniem w swojej chatce, jej mąż pokazał nam ogródek przydomowy (zamiast pietruszki i marchewki plantanowce, drzewka pomarańczowe, juka, feijoa), i posłuchaliśmy opowieści o pewnym znajomym, lekarzu, G., który po studiach i obowiązkowym stażu wiejskim zamieszkał u pani Leopoldy i leczył okolicznych mieszkańców, również ziołami.



G. to niesamowita osoba, prowadzi obecnie praktykę lekarską pod Bogotą i jest szefem stowarzyszenia zajmującego się medycyną tradycyjną, grupy ludzi zafascynowanych roślinami leczniczymi. Ich rozmowy obracają się często wokół tego, jaka roślina najskuteczniej oczyszcza organizm (poprzez biegunkę i wymioty). G. opowiadał, jak to tuż po wypiciu wywaru z werweny został wezwany do pacjenta, i mimo że dom pacjenta znajdował się niedaleko domu Donii Leopoldy, badanie chorego musiało poczekać. G. dłuższą chwilę spędził pod płotem wstrząsany potężnymi wymiotami. Ku jego zaskoczeniu, ten sam dom znaleźliśmy na jednym ze zdjęć zrobionych przeze mnie podczas spaceru.
Sama nie wiem, czy w naszej medycynie tradycyjnej oczyszczanie ma jakieś znaczenie. Na pewno w klimacie tropikalnym, gdzie częste są choroby spowodowane przez pasożyty, jest bardzo potrzebne.

A wieczorem zapakowałam się w autobus do Pitalito, by wczesnym rankiem ruszyć stamtąd do Florencii w departamencie Caqueta, gdzie miałam spędzić 5 dni.
Mój plecak był cięższy o kilogram paneli i parę gumiaków marki Venus, podobno ulubionej przez guerilleros, bo są wygodne i dość wysokie. Sprawdziły się doskonale przy przechodzeniu przez strumienie, ale o tym następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz