wtorek, 14 października 2014

San Miguel

kamień szamanów
po nocy spędzonej w pokoiku wielkości pudełka na buty, za to z telewizorem, pojechałam do Florencii, stolicy departamentu Caqueta. Już na terminalu autobusowym, gdzie czekałam chwilkę na znajomych, z którymi miałam kontynuować podróż, zorientowałam się, że jestem na prowincji. Myślę, że jakieś 20% pojazdów to były chivy, zwane w Kolumbii też mixto, czyli ciężarówki przerobione na autobusy, widziałam je już zresztą także w San Augustin. Dzięki dobremu podwoziu i silnikowi, na drewnianych ławkach mixto pomieści nawet do 100 osób, przy dachu załadowanym zbożem, meblami, zwierzętami czy innymi produktami zakupionymi na targu. W Bogocie można zobaczyć już tylko chivas rumberas, czyli stylizowane ciężarówki, które można wynająć na imprezę.

We Florencii kupiliśmy jedzenie dla naszej piętnastki i wyruszyliśmy do San Miguel, wioski na skraju dżungli. Ponieważ droga jest tylko częściowo wyasfaltowana, wytrzęsło nas porządnie. Po drodze wyłączyłam komórkę, nie było sensu zużywać baterii. Mój operator nie miał tam zasięgu.

Celem podróży była mała wyspa na rzece, gdzie mieszka zaledwie kilka rodzin, w tym rodzina taity Jose, czyli szamana Józefa, który miał nas gościć.

Jechałam w towarzystwie Kolumbijczyków, którzy od lat interesują się tradycyjną medycyną. Jedna z pań, C., odbywała niedaleko San Miguel obowiązkowy staż wiejski po zakończeniu medycyny, a jej mąż, wspomniany już w poście o San Augustin G., również pracował tam przez jakiś czas. I wtedy właśnie skontaktował się z nim jeden z szamanów. Świadomy, że nie znajdzie już zbyt wielu uczniów, chciał przekazać choć część swojej wiedzy lekarzom konwencjonalnym. Taita Jose niestety nie ma ucznia. Kilka osób próbowało, nie wytrwało.

Po dojechaniu do San Miguel wskoczyliśmy w gumiaki. Czekał nas spacer przez podmokły las i przeprawa czółnem na wyspę. Po drodze spotkaliśmy taitę, maczetą poszerzał dla nas ścieżkę. Na miejscu zastaliśmy drewniane chatki na palach (w porze deszczowej przez podwórko płyną wartkie potoki), w jednej z nich rozwiesiliśmy hamaki.

I było to 5 najcudowniejszych dni. Kładliśmy się spać wcześnie, przy świecy niewiele można zrobić. Kąpaliśmy i myliśmy zęby w rzece. Nie wiem, co się działo z moimi włosami, bo nie miałam lustra. Jedliśmy ryby złowione w rzece, jukę i platany wyhodowane przez panią Berenice, żonę taity. Mimo, że nie przepadam, piłam też guarape - sfermentowaną aguapanela. Było to po prostu bardziej rozsądne niż picie wody. Dzieciaki zresztą mi uświadomiły, że jeśli już, to lepiej pić wodę z rzeki niż ze zbiorników na deszczówkę. W wodzie stojącej szybko mnożą się pasożyty.

poletko koki. legalne
Bawiłam się też trochę z dzieciakami, 8-letnim Andresem i 6-letnim Luisem. Zabrali mnie na śliczną plażę, w zakolu rzeki ze spokojniejszym nurtem, gdzie można było trochę popływać. Niestety było dość płytko, więc trochę poobijałam sobie kolana o kamienie. Przez dłuższą chwilę obserwowałam ich łapiących rybki schwytane w kałuży. Mimo, że ja chciałam je oszczędzić, chłopcy uznali, że byłoby to marnotrawstwo. Kałuża wyschnie, ryby zdechną, więc lepiej jest je złapać i zjeść. Niestety, nie udało im się.

Pokazali mi też różne drzewa owocowe. Co ciekawe, znali nazwy tylko tych, których drzewa są jadalne.
Chłopcy nie potrafią czytać ani pisać, ale na wyspie czułam się przy nich jak kompletny ignorant. Po prostu są doskonale przygotowani do życia, którym żyją.

Fajnie też było patrzeć, jak rozłupują kokosy maczetą. Andres rąbał też któregoś popołudnia drwa na opał.

No i fajnie było obserwować ich ciekawość. Ktoś przywiózł kredki, fajnie rysowali. Dziewczyny uczyły ich też piosenek, przy okazji ja starałam się coś podłapać.

Miałam też dużo frajdy obserwując najróżniejsze rośliny, skrzek w jednej kałuży i kijanki w innej. Droczyłam się z uzależnioną od kawy małpką, patrzyłam, jak zwinnie wspina się na drzewo papuga, pomagając sobie silnym dziobem.

Pobyt na wyspie to było też bardzo ciekawe doświadczenie dla mnie osobiście. W pierwszym momencie czułam się mocno zdezorientowana, na tyle było to inne od moich dotychczasowych doświadczeń. A kiedy czuję się zagubiona, trochę się zamykam w mojej skorupce. Na szczęście w trakcie pobytu na wyspie się odemknęłam i wyjeżdżać już nie miałam ochoty.


Było to też dla mnie ciekawe doświadczenie ze względu na towarzystwo. Mieszkam z ludźmi z wielu krajów, więc w domu mówimy głównie po angielsku. W hostelach też spotykam głównie cudzoziemców, ostatnio w San Augustin sporo Francuzów. Ponieważ studiowałam trochę we Francji, były to dla mnie miłe spotkania, coś znanego na obcym kontynencie. A tam przez pięć dni miałam tylko hiszpańskojęzyczne towarzystwo. Czasami gubiłam się w rozmowach, chwilami czułam się nostalgicznie, zwłaszcza kiedy jednego wieczoru moi towarzysze zaczęli śpiewać piosenki. Śpiewy, jakie ja znam, brzmiałyby tam zupełnie obco.


Hiszpański wciąż jeszcze nie jest językiem, w którym czuję się komfortowo. Więc w wolnych chwilach czytałam książkę po angielsku...

Ale muszę też przyznać, że z Kolumbijczykami czuję się dobrze. Są bardzo przyjaźni i pozytywni. Mentalnościowo na pewno nam bliżsi, niż Amerykanie z USA, choć my na pewno dużo więcej narzekamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz