piątek, 6 czerwca 2014

uff

Jestem zmęczona, bolą mnie mięśnie i chce mi się płakać. Tak wygląda mój pierwszy luźniejszy dzień od dwóch tygodni. Przez ostatnie tygodnie intensywnie spotykałam się z ludźmi, żeby przygotować się na przyjazd większej niż zwykle ilości wolontariuszy. Od połowy czerwca do końca lipca będziemy mieć tylu wolontariuszy, że potrzebujemy dwóch mieszkań. Poza tym zmieniła mi się prawie zupełnie grupa - mam 14 nowych osób, na szczęście w odbieraniu ich z lotniska pomogły mi Klaudia i Erika.

Grupa się już stworzyła, ludzie w większości są świetni. Po uciążliwych poszukiwaniach znalazłam prawie idealne mieszkanie tuż za rogiem, spadł mi kamień z serca i adrenalina, i może stąd słabe samopoczucie.


Poza tym jednak zakochałam się po raz drugi. Po dzieciach z Instytutu dla Dzieci Niewidomych zakochałam się w dzieciakach z Altos de Florida, wzgórz położonych nad Soachą. Wzgórza zabudowane są w większości nielegalnie, przez ludzi, których nie stać było na kupno działki w innej lokalizacji, oraz  desplazados - ludzi, którzy opuścili niekiedy bardzo odległe miejsca zamieszkania, żeby szukać w Bogocie schronienia przed guerillas i innymi stronami konfliktu zbrojnego w Kolumbii. Stanowią 40% mieszkańców Altos. Schronienie to może dużo powiedzialne, bo od stycznia w Altos zabito już 10 osób, a policja rzadko je patroluje.

Do Altos najlepiej dojechać jeepem, droga jest bardzo stroma, nie ma asfaltu. Ponieważ osiedle jest nielegalne, nie ma również wodociągu, na szczęście jest elektryczność. Jest też oczywiście internet ;-) w szkole, w której właśnie zaczynamy pracować.

Szkołę mocno wspiera UNHRC, czyli ONZ-owska agenda ds. uchodźców. Interesuje się ona wzgórzami właśnie ze względu na desplazados. Ponieważ czasami sceptycznie patrzyłam na działalność ONZ, ucieszyłam się, widząc ich "w akcji". Udało im się zgromadzić grupę świetnych, zaangażowanych koordynatorów i nauczycieli, i stworzyć miejsce otwarte nie tylko dla dzieci, ale i dla ich rodziców i innych członków społeczności. Widzieliśmy np. akcję sprzątania ulic - zakończoną sancocho (tradycyjna zupa) ze składników przyniesionych przez wszystkich uczestników sprzątania.

Co mi się w szkole podoba, to to, że grupy są małe, nauczyciele zaangażowani, a dzieci nie noszą mundurków. Domyślam się, że dla wielu rodziców byłby to zbyt duży wydatek.

Zamierzamy pracować z maluchami, ale też ze starszymi dziećmi, w grupie alfabetyzacyjnej, i oczywiście dawać lekcje angielskiego. Dzieciaki są bardzo chętne do nauki, a niesforna grupa ucichła, kiedy zaczęłam do nich mówić po angielsku. Nawiasem mówiąc, zawsze, kiedy jestem w klasie dzieci widzących, doceniam, jak wielkim darem jest wzrok. Tylko za pomocą gestów udało mi się wytłumaczyć dzieciom, co znaczy: "please, be quiet, otherwise I'll go away".

Dzieciaki są różne, niektóre umorusane, niektóre nerwowe. Niektóre bardziej, inne mniej zdolne. Niektóre mają wielkie problemy z koncentracją. Po nieznanym mi akcencie zgaduję, że ich rodzice to desplazados. Pytają, czy fundacja to to samo co guerilla, i czy w naszych krajach jest guerilla. Opowiadają o koledze, który udusił się wspinając na jakiś dach. Dzielą się wspaniale wszystkim - jedna z dziewczynek część podwieczorku zapakowała dla mamy, a kiedy dwóch braci poczęstowałam bananem, zanieśli kawałek trzeciemu.Obdarzają całusami, i dopytują się, kiedy wrócę.
No i trudno odpowiedzieć, że nie wrócę.
Zwłaszcza, że bardzo podoba mi się to miejsce, metody, jakimi pracują nauczyciele i to, że jesteśmy tam witani z otwartymi ramionami.

Robi się coraz trudniej, mam coraz więcej dzieci do kochania, bo dopominają się o mnie również dzieci chore na raka - Alex tak tęskni, że podobno ostatnio modlił się za mnie. Chciałabym, żeby tydzień miał 15 dni...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz