Wystarczyło wyjechać godzinę za Bogotę, i za siedmioma lasami tablic reklamowych i siedmioma górami zabudowań przemysłowych zrobiło się pięknie.
Po pięciu godzinach jazdy górskimi, wyboistymi, częściowo tylko wyasfaltowanymi i krętymi jak wymówki leniwego wolontariusza drogami, dotarłyśmy do Chivor, małej miejscowości w departamencie Boyaca, na północny- wschód od Bogoty.
Podróżując, zwykle bezwiednie przykładam do miejsc jakąś miarę. Chivor jest na miarę mojej miejscowości rodzinnej. A więc, około 200 mieszkańców, ośrodek zdrowia jest , coś w rodzaju urzędu gminy, komisariat, placyk w centrum, jest.
Wszyscy się znają, wieczorami przesiadują pod sklepami, kury gdaczą, koguty pieją, świerszcze cykają, psy szczekają.
Ogólnie klimat dość wsiowy, od razu poczułam się u siebie.
Co różni Chivor od mojej miejscowości? Przede wszystkim bujna zieleń, niesamowite zapachy, głównie eukaliptusów, i dźwięki. Najbardziej chyba zapamiętam odgłosy ptaków, których kląskanie brzmi jak pluśnięcie jakiegoś przedmiotu spadającego do wody i bardzo głośny rechot żab.
Inne są też ogródki. Można zjeść mandarynkę prosto z drzewa lub awocado z krzaka, albo napić się własnej kawy. Proces zbierania, palenia i mielenia kawy jest tak żmudny, że Erika, która kawy nie lubi, nigdy nie odmawia napicia się kawy przygotowanej przez mamę.
I wokół domów kwitną niesamowite kwiaty.
Popularnym środkiem transportu jest pick up (terenowe koła przydają się w górzystym terenie, a z tyłu można załadować paszę dla zwierząt albo trzy turystki), albo motocykl (z tyłu można zapakować paszę dla zwierząt, kopę jaj albo żonę z niemowlęciem bez kasku oczywiście), opcjonalnie wierzchowiec.
W Chivor wyspałam się za wszystkie czasy - pierwszej nocy spałam 12 godzin, wstałam na śniadanie, wsunęłam miskę caldo, czyli rosołu wołowego z kością (to tradycyjne kolumbijskie śniadanie) i poszłam się zdrzemnąć kolejne dwie godziny.
Wystrojone w gumiaki i poncha, zajrzałyśmy w chodniki, zrobiłyśmy sobie zdjęcia z górnikiem, poświeciłyśmy lampami górniczymi. Szmaragdów nie znalazłyśmy.
Szmaragdy z bliska zastanawiają. Kilka kamieni pokazał nam "sponsor" naszej wycieczki. N. słusznie stwierdziła, że wyglądają trochę jak szkiełka i trudno nam było zrozumieć, po co ludzie zadają sobie tyle trudu, żeby je wydobyć. Bo praca górników w Kolumbii sielanką nie jest. Poza młotami pneumatycznymi do wiercenia otworów na dynamit nie widziałam w chodnikach innych maszyn. W ruch wchodzą młoty, kilofy i łopaty. Górnicy często pracują za darmo, licząc na prowizję od znalezionych kamieni. W kopalni, do której zajrzałyśmy, od listopada nie znaleziono jeszcze nic.
Mimo to szmaragd to bardzo ważny temat w Kolumbii, jeden z najważniejszych produktów eksportowych i powodów do dumy. Tutejsze kamienie uznawane są za bardzo wysokiej jakości, i choć palmę pierwszeństwa w ich produkcji przejęła Zambia, to wciąż 1/3 światowego wydobycia ma miejsce w Kolumbii.
I choć mieszkańców Chivor nie opętała gorączka złota, to jednak zielony kamień porusza wyobraźnię. Wciąż jeszce wiele osób decyduje się na pracę w kopalni albo od czasu do czasu szuka w odpadach z kopalni zimnego blasku.
Ja jednak zdecydowanie wolę soczystą i żywą zieleń przyrody kolumbijskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz