czwartek, 31 maja 2012

Nadal uwielbiam lotniska i samoloty, za stan zawieszenia, bycia pomiędzy. Za słońce wpadające przez przeszklone ściany.

Kopenhaga, połączenie przez Rygę.
Podróż trochę w czasie i przestrzeni, godzina w przód i w tył, razem ze słońcem lub naprzeciw mu.
Pobyt na lotnisku w Rydze na tyle krótki, że nie było sensu przestawiać zegarka.
Lot blisko ziemi, zostawiam za sobą mazowiecki pasiak pól. Łotwa, którą widzę z okna, to regularne prostokąty lasu. I intrygujący krajobraz z dziesiątkami jeziorek, które z góry wyglądają jak kałuża rozprowadzona dziecięcą ręką po piasku. Można nawet domyślić się, w którą stronę się poruszała.
Dania jeszcze inna. Kiedy dolatuję, słońce jest już nisko, kolory wydają się głębsze, zieleń, czerń, szmaragd morza. Wśród nich nitki dróg z rondami nanizanymi jak korale.

Kopenhaga zaskakuje. Kolorami. Piekna żółć, ochra, odcienie niebieskiego. Dużo świeżej, fosforyzującej niemal zieleni.
Ale to jednak miasto.
Gdyby nie spotkanie z C., nie miałoby sensu.
Podziwiam doskonale zorganizowany transport, funkcjonalny hostel. Zaskakują detale, ale w jakiś sposób jest to znane.

Czytam Tomka Michniewicza, jego opowieści o bezdrożach, o znajomościach zawartych na odludziach. O egzotycznych krajach. O podróżach bez planu.
Znam to, na swoją miarę i swoje możliwości.
Czy i jak do tego wrócę, nie wiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz