sobota, 25 kwietnia 2015

zapowiedź

już kiedyś miałam taki pomysł, żeby stworzyć alfabet kolumbijskiego jedzenia. Nie chodzi o to, że jest szczególne wyrafinowane, bo nie jest, jest smaczne, ale mogłabym bez niego żyć. To znaczy poza Kolumbią, bo tutaj byłoby to trudne.
Ale kilka osobliwości jednak ma, o czym postaram się stopniowo napisać.

Tymczasem napiszę, z czym tutaj się zmagam.

Kolumbia stoi kukurydzą, co skutkuje słabą dostępnością dobrego chleba. Kolumbijski chleb powszedni jest dość słodkawy, biały, puszysty, jak dla mnie nadaje się do jedzenia tylko w formie bułeczek, po posmarowaniu masłem. Dużo jest też najróżniejszych placków i bułeczek kukurydzianych i z mąki maniokowej, całkiem fajnych.

Ale z tęsknoty zabrałam się do pieczenia chleba i pierwszą próba poszła całkiem dobrze.Udało mi się kupić razową mąkę żytnią i pszeniczną, skapitulowałam przy orkiszu (15 złotych za pół kilograma!). Ale wieczorem i tak wcinam placek kukurydziany o smaku papieru, który po posmarowaniu serem pleśniowym jest całkiem całkiem.



Przy okazji M., moja polska następczyni na fundacji, przypomniała mi na facebooku mój dylemat: jak ugotować jajka na miękko na wysokości 2600 m. n.p.m.? Dotychczas mi znane czasy gotowania się nie sprawdzają, jajka są surowe. Na razie nie znalazłam jeszcze czasu idealnego. EDIT: strzałem w dziesiątkę okazały się jajka dziewięciominutowe  (wkładam je do zimnej wody i gotuję 9 minut).

Rozmawiając z producentem jajek ekologicznych dowiedziałam się też, dlaczego jajka mi tutaj nie smakują tak bardzo, jak w Polsce. Po prostu kury karmi się kukurydzą, a nie paszami zbożowymi.
Pewnie ma to też wpływ na smak mięsa, to jednak trudniej mi wychwycić.

No i takie mamy tutaj niespodzianki. W kraju, gdzie cebula rośnie w cieniu palmy.



3 komentarze: