poniedziałek, 24 sierpnia 2015

język

język hiszpański między innymi dlatego jest diabelnie trudny, że oferuje szaloną ilość synonimów, zwłaszcza po przemnożeniu przez liczbę krajów, w których jest używany.

Zaskakuje (to takie zaskoczenie z gatunku "wtf?") czasami precyzją, oferując słowo na zapach przepoconych stóp (pecueca) i zapach przepoconych pach (chucha). Choć może nie powinno dziwić w kraju, gdzie pasażer autobusu, zanim usiądzie, odczekuje dłuższą chwilę, aż wystygnie siedzenie po osobie, która je zwolniła. Higiena jest dla Kolumbijczyków bardzo ważna i przywiązanie do niej przyjmuje różne formy.

Ostatnio w kuchni pracowej poznałam również całą gamę określeń na prostytutkę albo kobietę lekkich obuczajów: fufurufa, casquivana, buscona. Tak producent lakierów do paznokci nazwał kilka odcieni lakierów. Dla mniej odważnych konsumentek pozostają nazwy: niegrzeczna, erotica, truteń (to słowo istnieje w wersji żeńskiej na określenie osoby leniwej). Nowa kampania reklamowa wzbudziła powszechne oburzenie, ale producent się z niej nie wycofał. Przykre, zwłaszcza w kraju jednak wciąż jeszcze dość maczystowskim, gdzie w pewnych sferach posiadanie przez mężczyzny gromadki dzieci z różnymi kobietami jest potwierdzeniem męskości (znam pana, który ma 20 dzieci z różnymi paniami).

Kolumbijczycy, naród ciężko doświadczony przez wewnętrzną przemoc, mają także szereg eufemizmów na opisanie naprawdę niefajnych zjawisk. Przykładem może być "paseo millionario", czyli "przejażdżka milionera". Jest to uprowadzenie i rajd po bankomatach w celu zmuszenia uprowadzonego do pobrania jak największej ilości gotówki, omijając limity wypłat w jednym bankomacie. Które, nawiasem mówiąc, są bardzo niskie - niezależnie od limitów posiadacza karty, nie można wypłacić jednorazowo więcej niż 500 PLN. Spokojnie, mnie się nie zdarzyło, i czasem myślę, że jest równie prawdopodobne, jak porwanie przez czarną wołgę.

Inwencja językowa ma też dobre strony. Uśmiałam się czytając w "The Bogota Post", darmowej gazetce dla cudzoziemców, spis nazw miast i miejsc w Kolumbii, używanych do opisania różnych zjawisk:
- Caqueta: zapakowana w woreczek foliowy psia kupa, pozostawiona na chodniku przez właściciela. Psa, nie kupy. Woreczki te rozwalają mnie dosłownie, a nazwa trafna: caca to kupa, paquete - paczka, po polsku byłaby to pewnie kupaczka. Jest ich dużo, oj dużo, i mam chęć wypowiedzieć im wojnę.
- Melgar (popularne miasteczko, oddalone o jakieś półtorej godziny jazdy samochodem od Bogoty, słynne z gorącego klimatu i liczby basenów przewyższającej ilość kupaczek w mojej dzielnicy. Bogotanie lubią się tam wygrzewać w weekendy). Melgar znaczy umawiać się z kilkoma osobami w różnych miejscach o tej samej porze. Samej mi się to raz przez przypadek zdarzyło, i, choć miałam przy tym trochę stresu - udało się. Kolumbijczycy nie są mistrzami świata w dotrzymywaniu zobowiązań towarzyskich.
- Girardot (podobny klimat, jak w Melgar): kierowca, który wrzuca kierunkowskaz, a skręca w przeciwną stronę, od hiszp. girar - skręcać. Typ dość powszechny i wkurzający na równi z kierowcą niewrzucającym kierunkowskazu w ogóle, co ma dla mnie duże znaczenie odkąd jeżdżę do pracy rowerem.
- Jambalo: hałas wydobywający się z sąsiadujących sklepów lub barów w celu wzajemnego zagłuszenia.

Mało poetyckie te słowa i mało romantyczne zjawiska opisują. Więc, idę arruncharme, czyli opatulić w ciepły kocyk. Arruncharse to trochę więcej, niż opatulić, to zrobić sobie miłe posłanie, może z fajnymi poduchami, może z miłym światłem. Podobnie nieprzetłumaczalne, jak niemieckie gemütlich. Zimne noce w Bogocie i nieszczelne okna bardzo temu sprzyjają, zwłaszcza, jeśli można to robić z kimś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz