niedziela, 18 grudnia 2011

krasnoludki są na świecie

Spotkaliśmy go z P. w kijowskim metrze.
Ucieszyliśmy się, kiedy zagadnął nas po polsku.

Miał około 60 lat, bez mała dwa metry wzrostu, zielony filcowy kapelusz z piórem drapieżnego ptaka za otokiem, staromodne okulary w rogowej oprawie, zielony strój, plecak, długą brodę.
Wypisz, wymaluj, Koszałek Opałek, w rozmiarze XXL.

Mimo, że właściwie chcieliśmy już jechać do Oleny i Romy, którzy gościli nas w swoim mieszkaniu, Z. zamącił nam w głowach i daliśmy się poprowadzić po Chreszczatyku, na bazar besarabski, w kilka innych jeszcze miejsc.

Z.
Bywał śpiewakiem, stolarzem, robotnikiem, kucharzem, dziennikarzem. Kochał kobiety od Europy po Azję.
Dużo podróżował po ZSRR, później Rosji i byłych republikach radzieckich. Niejednemu prezydentowi ściskał dłoń.
 
Nie zważając na komentarze przechodniów, zaśpiewał nam arię operową na środku Chreszczatyka. Nawet zresztą, gdy nie śpiewał, to samym strojem zwracał na siebie uwagę, gdziekolwiek się nie pojawił.

Dzieciom krzyczącym na matki i marudzącym nakazywał, by były grzeczne, podając się za krasnoludka, który urósł taki duży, bo nie jadł chipsów.

Choć groszem nie śmierdział, potrafił sobie poradzić w każdej sytuacji, najmując się do pracy jako domokrążny sprzedawca drzwi wzmacnianych lub przyjmując datki od przygodnie poznanych ludzi, którym dzięki swemu sprytowi i świetnej znajomości rosyjskiego pomagał załatwiać ot, choćby bilety kolejowe. Nawet, gdy kasa odmawiała sprzedaży.
Albo pożyczał pieniądze- o czym przekonaliśmy się, gdy skrzypek grający na ulicy upomniał się o zwrot długu.

Na koniec spaceru Z. zapytał, czy możemy zaprosić go na piwo. Potem jeszcze poprosił o bilet na metro.
Siedzieliśmy jeszcze chwilę razem, Z. omawiał z P. możliwość wybudowania domu na planie koła. 
 
Po spotkaniu miałam mieszane uczucia - jak go ocenić? Trochę może naciągacz, ale posiadający tyle uroku, że trudno mu się było oprzeć.
Na czym to polegało? Z. z niejednego już pieca chleb jadł, i doskonale radził sobie z ludźmi. Z łatwością  nawiązywał rozmowę z ludźmi mijanymi na ulicy. Wydawał się pogodzony z losem i nawet o trudnych rzeczach mówił ze spokojem. Pamiętam, jak mówił nam, że ma czworo dzieci, z których jedno nie żyje. Wydaje mi się ważne, że nie pomijał swego zmarłego dziecka.
I przede wszystkim - sprawiał wrażenie wolnego. Ruszał w świat bez lęku. W obcym kraju znajdował zajęcie, a jeśli nie  - to miał swoje sposoby, by sobie radzić, chociażby zaczepiając w metrze turystów.

Znajomy nam potem powiedział, że jego zdaniem był to człowiek samotny.
Nie sądzę. Z po prostu był z sobą i ze światem. Kontaktu z ludźmi nie szukał - on go znajdował. Jeśli chciał kochać, kochał, choćby miało to trwać krótko.
Tak, był może samotny w tym sensie, że nie miał żony, kobiety na stałe. Być może nie miał też przyjaciół, tego nie wiem.
Ale czy "manie" kogoś gwarantuje, że nie będziemy samotni?

Chyba wielu ludzi, i ja się do nich zaliczam, nie zdecydowałaby się na takie życie. Potrzeba nam bezpieczeństwa i stałości. Mnie dają to przyjaciele. Nie bez znaczenia są też rzeczy, które nazywam "moimi" - moje książki, moje mieszkanie, moje łóżko. Moje rytuały. Moja praca.


Tylko czy to wszystko naprawdę jest moje? Czasem warto się zastanowić.

I może po to spotyka się wyrośnięte krasnoludki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz