czwartek, 16 października 2014

yagé

Pobyt w San Miguel nie był wyjazdem czysto rozrywkowym. Jak już wspominałam, pojechałam tam w towarzystwie ludzi zainteresowanych medycyną tradycyjną, lekarzy, biologów, antropologów.

Dla nich była to przede wszystkim wizyta u lekarza.

Dwa razy do roku moi znajomi jeżdżą do San Miguel, żeby poddać się kuracji oczyszczającej. Podczas tej ceremonii zażywa się yagé, wywar z liany, zwanej też ayahuasca.

Yagé jest w Kolumbii dość kontrowersyjne, w pewnych kręgach też modne. W Peru dość popularne są sesje dla turystów, ta moda powoli dociera też do Kolumbii. Kontrowersje wokół yagé wywołane z przypadkami chorób psychicznych, które ujawniły się u pewnych osób pod wpływem wypicia wywaru, oraz śmierci brytyjskiego turysty. Osoby, które znają yagé, mówią, że samo zażycie rośliny może być niebezpieczne dla osób, które mają problemy psychiatryczne lub kardiologiczne. Ryzyko związane jest także z pojawieniem się fałszywych szamanów, którzy nie potrafią odpowiednio przygotować wywaru lub dodają do niego inne rośliny, wzmacniające działanie halucynogenne.


Skutki wypicia kwaśnego wywaru zależą od konkretnej osoby. Ma ona działanie oczyszczające (powoduje biegunkę i wymioty), u niektórych osób wywołuje wspomniane halucynacje, przywołuje wspomnienia z głębokiego dzieciństwa czy skłania do myślenia o rzeczach skrytych w podświadomości. Wprawia w specyficzny stan transu, może powodować zawroty głowy i senność.

Ze względu na działanie psychoaktywne, bałam się yagé.
Pamiętałam jednak, co mi mówił znajomy - yagé należy przyjmować ze spokojem i otwartością. Na czas ceremonii odstawiłam więc lęki na bok, i jak się potem okazało, były one niepotrzebnie - poza przeczyszczeniem, potężną sennością, i mniej istotnymi wrażeniami cielesnymi nie musiałam się konfrontować z trudnymi myślami ani lękami. Taita dostosował też dawkę dla mnie wiedząc, że piję yagé po raz pierwszy. Zdecydowałam się ostatecznie wypić wywar, bo zarówno inni uczestnicy ceremonii, jak i taita budzili we mnie zaufanie. 
Moi znajomi w traktują yagé z dość dużym szacunkiem jako element profilaktyki zdrowia, oraz poniekąd jako sposób na uzyskanie wglądu w siebie. Obrazowo mówią, że yagé otwiera w człowieku różne szufladki, również takie, do których zwykle nie zaglądamy, i jeśli znajdzie w nich śmieci - wyrzuca je, zarówno na płaszczyźnie fizycznej, jak i psychicznej.

Do zażycia yagé należy się przygotować, zaleca się niespożywanie mięsa, czosnku i produktów mlecznych na kilka dni przed ceremonią. W dzień ceremonii podobno lepiej nie jeść plantanów, ciężko je zwrócić, a ostatnim posiłkiem jest rosół w porze obiadu.

O świcie w dniu ceremonii wypiliśmy też okropny, gorzki wywar z yoko, innej liany. Na samo wspomnienie strasznie się krzywię. Yoko również ma działanie oczyszczające. Na mnie nie podziałało.

Ceremonia rozpoczęła się wieczorem. Przed chatą, podzieloną na część męską i żeńską rozpalono ognisko. Jeden z uczestników, ksiądz, odmówił modlitwę, prosząc, by Bóg kierował nas w trakcie ceremonii. A potem taita rozpoczął ośpiewywanie wywaru, mieszając narzecze indiańskie w hiszpańskim, i wzywając na pomoc Matkę Boską ze swojego ulubionego sanktuarium, Virgen de Latas. W przerwach przygrywał na harmonijce i wydawał z siebie okrzyki. Ponieważ wszystko to odbywało się w części męskiej, mogłam się tylko przysłuchiwać ceremonii.

Potem taita podawał wszystkim po kolei czarkę z yagé. Po kilku godzinach, kiedy działanie wywaru zaczynało słabnąć, wzywał pojednyczo uczestników na kurację, w trakcie której mowił, co każdemu dolega. Szaman patrzy na choroby w innych kategoriach, mówił raczej o zbyt dużym cieple lub zimnie nagromadzonym w organizmie niż o jednostkach chorobowych. W zależności od diagnozy zalecał kąpiele i zioła. Czasami pytał też o zdarzenia z życia prywatnego i dawał rady. Podczas tej części ceremonii nabierał też w usta wywar z innej rośliny, i wydmuchiwał go w stronę danej osoby. Na zakończenie chłostał lekko rośliną nieco podobną do pokrzywy.
Na czas tej kuracji również kobiety zapraszano do pomieszczenia męskiego. I ja siadłam na chwilę przed taitą przystrojonym w koronę z piór i sznury korali, na wprost ołtarza, pośrodku którego stał krzyż. Nakazał mi wzięcie ślubu w ciągu miesiąca, dzięki czemu już do końca pobytu broniłam się przed docinkami i żartami znajomych.

Nad ranem wszystkim z nas dano do wypicia kolejny wywar roślinny, na szczęście tym razem smaczny, i polano nim głowy.

Ciągle jeszcze nie wiem, co myśleć o ceremonii. Ponieważ jestem bardzo racjonalna, wydaje mi się, że  umyka mi zupełnie aspekt duchowy. Ponieważ wszyscy poza mną byli praktykującymi katolikami, dla nich przywoływanie imienia Boga w czasie ceremonii miał na dodatkowe znaczenie. Poza tym fakt, że również ksiądz katolicki uczestniczył z nami w ceremonii, miał dla nich znaczenie symboliczne. Oto kościół, który w szamanach widział szarlatanów, otwiera się na wiedzę Indian.

wtorek, 14 października 2014

San Miguel

kamień szamanów
po nocy spędzonej w pokoiku wielkości pudełka na buty, za to z telewizorem, pojechałam do Florencii, stolicy departamentu Caqueta. Już na terminalu autobusowym, gdzie czekałam chwilkę na znajomych, z którymi miałam kontynuować podróż, zorientowałam się, że jestem na prowincji. Myślę, że jakieś 20% pojazdów to były chivy, zwane w Kolumbii też mixto, czyli ciężarówki przerobione na autobusy, widziałam je już zresztą także w San Augustin. Dzięki dobremu podwoziu i silnikowi, na drewnianych ławkach mixto pomieści nawet do 100 osób, przy dachu załadowanym zbożem, meblami, zwierzętami czy innymi produktami zakupionymi na targu. W Bogocie można zobaczyć już tylko chivas rumberas, czyli stylizowane ciężarówki, które można wynająć na imprezę.

We Florencii kupiliśmy jedzenie dla naszej piętnastki i wyruszyliśmy do San Miguel, wioski na skraju dżungli. Ponieważ droga jest tylko częściowo wyasfaltowana, wytrzęsło nas porządnie. Po drodze wyłączyłam komórkę, nie było sensu zużywać baterii. Mój operator nie miał tam zasięgu.

Celem podróży była mała wyspa na rzece, gdzie mieszka zaledwie kilka rodzin, w tym rodzina taity Jose, czyli szamana Józefa, który miał nas gościć.

Jechałam w towarzystwie Kolumbijczyków, którzy od lat interesują się tradycyjną medycyną. Jedna z pań, C., odbywała niedaleko San Miguel obowiązkowy staż wiejski po zakończeniu medycyny, a jej mąż, wspomniany już w poście o San Augustin G., również pracował tam przez jakiś czas. I wtedy właśnie skontaktował się z nim jeden z szamanów. Świadomy, że nie znajdzie już zbyt wielu uczniów, chciał przekazać choć część swojej wiedzy lekarzom konwencjonalnym. Taita Jose niestety nie ma ucznia. Kilka osób próbowało, nie wytrwało.

Po dojechaniu do San Miguel wskoczyliśmy w gumiaki. Czekał nas spacer przez podmokły las i przeprawa czółnem na wyspę. Po drodze spotkaliśmy taitę, maczetą poszerzał dla nas ścieżkę. Na miejscu zastaliśmy drewniane chatki na palach (w porze deszczowej przez podwórko płyną wartkie potoki), w jednej z nich rozwiesiliśmy hamaki.

I było to 5 najcudowniejszych dni. Kładliśmy się spać wcześnie, przy świecy niewiele można zrobić. Kąpaliśmy i myliśmy zęby w rzece. Nie wiem, co się działo z moimi włosami, bo nie miałam lustra. Jedliśmy ryby złowione w rzece, jukę i platany wyhodowane przez panią Berenice, żonę taity. Mimo, że nie przepadam, piłam też guarape - sfermentowaną aguapanela. Było to po prostu bardziej rozsądne niż picie wody. Dzieciaki zresztą mi uświadomiły, że jeśli już, to lepiej pić wodę z rzeki niż ze zbiorników na deszczówkę. W wodzie stojącej szybko mnożą się pasożyty.

poletko koki. legalne
Bawiłam się też trochę z dzieciakami, 8-letnim Andresem i 6-letnim Luisem. Zabrali mnie na śliczną plażę, w zakolu rzeki ze spokojniejszym nurtem, gdzie można było trochę popływać. Niestety było dość płytko, więc trochę poobijałam sobie kolana o kamienie. Przez dłuższą chwilę obserwowałam ich łapiących rybki schwytane w kałuży. Mimo, że ja chciałam je oszczędzić, chłopcy uznali, że byłoby to marnotrawstwo. Kałuża wyschnie, ryby zdechną, więc lepiej jest je złapać i zjeść. Niestety, nie udało im się.

Pokazali mi też różne drzewa owocowe. Co ciekawe, znali nazwy tylko tych, których drzewa są jadalne.
Chłopcy nie potrafią czytać ani pisać, ale na wyspie czułam się przy nich jak kompletny ignorant. Po prostu są doskonale przygotowani do życia, którym żyją.

Fajnie też było patrzeć, jak rozłupują kokosy maczetą. Andres rąbał też któregoś popołudnia drwa na opał.

No i fajnie było obserwować ich ciekawość. Ktoś przywiózł kredki, fajnie rysowali. Dziewczyny uczyły ich też piosenek, przy okazji ja starałam się coś podłapać.

Miałam też dużo frajdy obserwując najróżniejsze rośliny, skrzek w jednej kałuży i kijanki w innej. Droczyłam się z uzależnioną od kawy małpką, patrzyłam, jak zwinnie wspina się na drzewo papuga, pomagając sobie silnym dziobem.

Pobyt na wyspie to było też bardzo ciekawe doświadczenie dla mnie osobiście. W pierwszym momencie czułam się mocno zdezorientowana, na tyle było to inne od moich dotychczasowych doświadczeń. A kiedy czuję się zagubiona, trochę się zamykam w mojej skorupce. Na szczęście w trakcie pobytu na wyspie się odemknęłam i wyjeżdżać już nie miałam ochoty.


Było to też dla mnie ciekawe doświadczenie ze względu na towarzystwo. Mieszkam z ludźmi z wielu krajów, więc w domu mówimy głównie po angielsku. W hostelach też spotykam głównie cudzoziemców, ostatnio w San Augustin sporo Francuzów. Ponieważ studiowałam trochę we Francji, były to dla mnie miłe spotkania, coś znanego na obcym kontynencie. A tam przez pięć dni miałam tylko hiszpańskojęzyczne towarzystwo. Czasami gubiłam się w rozmowach, chwilami czułam się nostalgicznie, zwłaszcza kiedy jednego wieczoru moi towarzysze zaczęli śpiewać piosenki. Śpiewy, jakie ja znam, brzmiałyby tam zupełnie obco.


Hiszpański wciąż jeszcze nie jest językiem, w którym czuję się komfortowo. Więc w wolnych chwilach czytałam książkę po angielsku...

Ale muszę też przyznać, że z Kolumbijczykami czuję się dobrze. Są bardzo przyjaźni i pozytywni. Mentalnościowo na pewno nam bliżsi, niż Amerykanie z USA, choć my na pewno dużo więcej narzekamy.

poniedziałek, 13 października 2014

język

zmagam się na co dzień z dwoma językami obcymi, tęsknię do wygodnego umoszczenia w polskim.

podłączam więc kroplówkę z Osieckiej, Nosowskiej i Peszek.

przydałby się jakiś Myśliwski. Brzechwa dzieciom nawet, do poczytania na głos.

Brak mi słów.

Ciekawa jestem, jakie nowotwory czekają na mnie w Polsce.



P.S. Mamy długi weekend. Jutro Dzień Rasy, oficjalnie świętowana rocznica dotarcia przez Kolumba do Ameryki Południowej. Stąd moja internetowa biegunka :-)

niedziela, 12 października 2014

soy capaz

jakiś czas temu na ulicy zaczepiła nas dziewczyna sprzedająca brownies. Każde ciasteczko miało na opakowaniu wiadomość zaczynającą się od "soy capaz" - "jestem w stanie" - podążać za marzeniami, słuchać innych itp. Potem zauważyłam, że Crepes &Waffles zmieniło logo i umieściło na podkładkach pod talerze hasło "jestem w stanie szanować godność kobiety" (Crepes & Waffles to moja ulubiona sieć kawiarnio-restauracji zatrudniająca wyłącznie samotne matki). A kiedy na burcie autobusu Coomotor, którym jechałam do San Augustin, zobaczyłam "Jestem w stanie łączyć Kolumbijczyków", zaczęłam się irytować. No bo o co chodzi? I zaczęłam znajdować coraz więcej tego rodzaju sloganów.

O co zatem chodzi?
8 sierpnia, podczas Tygodnia Pokoju, ponad 120 dużych kolumbijskich firm rozpoczęło kampanię PR, która ma na celu wspieranie tzw. procesu pokojowego. Głównym celem "soy capaz" jest przesłanie wiadomości, że możliwe jest osiągnięcie pojednania między różnymi stronami trwającego już kilkadziesiąt lat konfliktu zbrojnego w Kolumbii.

Czy słowa mogą coś zmienić, nie wiem. Na pewno dołączenie się do kampanii przez korporacje typu Coca Cola ma znaczenie wizerunkowe dla nich samych.

W każdym razie cieszę się, że dzienniki kolumbijskie wyszukują przy tej okazji pozytywne wiadomości. Miło czytać o restauratorze z Medellin, który zatrudnił żołnierza - inwalidę i zdemobilizowanych guerilleros. czy też historię kobiety, która zatrudniła w swojej firmie mężczyznę, który był współsprawcą jej porwania. Właśnie takie małe kroki mogą pomóc zmienić kraj, czego bardzo chcą Kolumbijczycy.

Być może właśnie na poziomie jednostki trzeba zaczynać wszelkie procesy pojednania. Przypomina mi się tzw. polityka grubej kreski premiera Mazowieckiego. Zadekretowania odgórnie, nie spotkała się z powszechnym zrozumieniem.

Przy okazji też dotarło do mnie wyraźnie, jak niebezpieczny jest zawód kierowcy. Na facebooku firmy Coomotor w zwiazku z kampanią znalazłam informacje o problemach, jakie wciąż jeszcze mają kierowcy autobusów publicznych z FARC. Nie dawniej niż 14 sierpnia w regionie Huila guerilleros FARC spalili autobus.

San Augustin

urlop zaczęłam od 10-godzinnej jazdy lodówką do San Augustin. Nauczona doświadczeniem, w śpiworze. Klimatyzacja w autobusach kolumbijskich zabija. Przed odjazdem wszystkim pasażerom zrobiono zdjęcia - standardowa procedura, podejrzewam, że związana z doświadczeniem z porwaniami.

San Augustin bardzo mnie ucieszyło, bo mimo, że jest miejscowością turystyczną, żyje normalnym życiem wioski. Przyjechałam w poniedziałek, dzień targowy, i widać było, że miasteczko było ożywione. Szukałam przez chwilkę noclegu, ale zgodnie z sugestią przewodnika poszłam do Casa de Francois. Strzał w dziesiątkę to nie był, głównie za sprawą nocnych imprez urządzanych przez innych gości i odgłosów z ogólnodostępnej kuchni, która znajdowała się pod moim pokojem. Widoki ze wzgórza, taras z hamakiem, piękny ogród i dobre jedzenie sprawiły jednak, że pobyt w hostelu był całkiem znośny.

 
 W San Augustin uderzyło mnie, jak bardzo mili są ludzie. Kolumbijczycy generalnie są bardzo mili i przyjaźni, ale mieszkańcy Huila jeszcze bardziej. Nawet ci, z których usług nie skorzystałam, witali się ze mną miło na ulicy. Ponieważ do hostelu miałam pod górkę, pan, który przedstawił się jako przewodnik turystyczny, podrzucił mnie kawałek na motocyklu, przy okazji oferując mi po promocyjnej cenie wycieczkę jeepem.Wszystko to w sposób niezobowiązujący i bardzo przyjemny, a że cena była dobra, z chęcią skorzystałam z jego usług.

80 lat temu archeolodzy niemieccy, zaintrygowani znalezionymi w okolicach San Augustin kamiennymi rzeźbami przedstawiającymi zwierzęta, szamanów i wojowników, rozpoczęli badania. W ich wyniku odnaleziono kilka cmentarzysk kultury indiańskiej z czasów ok. 200 r. p.n.e - 800 n.e.,  która nie pozostawiła po sobie materiałów pisanych, a jedynym świadectwem jej istnienia są imponujące nekropolie. Archeolodzy do dziś gubią się w hipotezach na temat znaczenia odnalezionych posągów i malowideł w grobowcach. Najbardziej znane są "Podwójne Ja", zaskakująca postać o dwóch twarzach, i "położna", z dzieckiem w dłoniach (trzyma je w taki sposób, że ja miałam wrażenie, że za chwilę je pożre w jakimś tajemnym rytuale).



Oprócz tzw. parku archeologicznego w samym San Augustin wybrałam się na wycieczkę jeepem. Mimo, że po całym dniu jazdy polnymi drogami czułam się jakbym została poddana wirowaniu na wysokich obrotach, było warto. Odwiedziliśmy Alto de los Idolos, Isnos i Alto de las Piedras, inne stanowiska archeologiczne.

Region Huila jest też jednym z większych producentów paneli w Kolumbii. Dzięki temu wreszcie dowiedziałam się, jak powstają bloki tego dość surowego cukru trzcinowego.
Panela to bardzo ważny produkt, znaleźć go można w każdym domu. Najczęściej pije się ją w postaci aguapanela, czyli rozpuszczoną w wodzie. Można do niej wrzucić kawałki sera, podobnie jak do czekolady. Pita z dodatkiem np. imbiru i soku z limonki jest naszym odpowiednikiem mleka z miodem i cytryną i podobno leczy uciążliwe bogotańskie przeziębienia. Czasami, mówiąc o kimś w trudnej sytuacji finansowej, mówi się, że żywi się aguapanela i chlebem.
Ja z aguapanela trochę się śmieję, bo jak tu pić wodę z cukrem? ale na pewno jest bogatsza z minerały niż nasz rafinowany cukier buraczany. Lubię używać paneli do ciast, co jest nieco uciążliwe, bo bloki paneli są twarde i żeby ukruszyć kawałek, używamy toporka do mięsa. Robiłam też marmoladę z guajawy z panelą, pycha.
Ostatnio poznałam też inną odmianę paneli, nie tak mocno skrystalizowaną i jeszcze ciemniejszą, dużo bardziej miękką. Kolumbijczycy lubią sobie taką panelę pojeść z serem.

Ale w pobliżu San Augustin podejrzałam produkcję twardych bloków paneli. Cały proces jest bardzo prosty i wydaje się bardzo naturalny. Po wyciśnięciu sok z trzciny gotuje się w kotłach, przelewa do schłodzenia w korytku i ładuje w formy. Wszystko to trwa nie dłużej niż 2 godziny, co mnie zaskoczyło. Wołki obracające kierat, o których opowiadała Natalii i mnie Erika, zastąpiły silniki spalinowe. Smugi ciemnego dymu wskazują, gdzie właśnie robiona jest panela. Mali producenci mają stowarzyszenie, które w ich imieniu negocjuje ceny a także ustala, którzy producenci mogą robić panelę w danym tygodniu.
Produkcja paneli ze względu na bardzo rzemieślniczy charakter przypomniała mi widziane jakiś czas temu małe cegielnie. Mam wątpliwość co do przyjazności dla środowiska całego procesu, ale na pewno jest to źródło utrzymania wielu rodzin. No i panela była pyszna.


Po drodze mijaliśmy też punkt, w którym największa kolumbijska rzeka, Magdalena, zwęża swój nurt do 2,20 m.  To właśnie w górę Magdaleny ruszył parostatek z Florentino Atiza i Fermina Daza, bohaterami "Miłości w czasach zarazy". Źródło Magdaleny znajduje się kilka godzin jazdy od San Augustin.


 
Atrakcją był też drugi pod względem wysokości wodospad w Ameryce Południowej, niestety widzieliśmy go z dość odległego punktu widokowego.
A poza tym fantastyczne krajobrazy, zbocza górskie pokryte uprawami kawy, czasami tak strome, że trudno sobie wyobrazić zbiory dojrzałych owoców, plantacje trzciny, chmary motyli, plantacje lulo, jednego z dziwniejszych, kwaskowatych owoców kolumbijskich, wykorzystywanego głównie na soki.


Ostatniego dnia wizyty w San Augustin poszłam jeszcze do osady La Estrelita, gdzie polecono mi poznać Donię Leopoldę. Dlaczego, nie wiedziałam, ale poszłam i  nie żałowałam. Dona Leopolda, malutka, dziarska staruszka, podjęła nas śniadaniem w swojej chatce, jej mąż pokazał nam ogródek przydomowy (zamiast pietruszki i marchewki plantanowce, drzewka pomarańczowe, juka, feijoa), i posłuchaliśmy opowieści o pewnym znajomym, lekarzu, G., który po studiach i obowiązkowym stażu wiejskim zamieszkał u pani Leopoldy i leczył okolicznych mieszkańców, również ziołami.



G. to niesamowita osoba, prowadzi obecnie praktykę lekarską pod Bogotą i jest szefem stowarzyszenia zajmującego się medycyną tradycyjną, grupy ludzi zafascynowanych roślinami leczniczymi. Ich rozmowy obracają się często wokół tego, jaka roślina najskuteczniej oczyszcza organizm (poprzez biegunkę i wymioty). G. opowiadał, jak to tuż po wypiciu wywaru z werweny został wezwany do pacjenta, i mimo że dom pacjenta znajdował się niedaleko domu Donii Leopoldy, badanie chorego musiało poczekać. G. dłuższą chwilę spędził pod płotem wstrząsany potężnymi wymiotami. Ku jego zaskoczeniu, ten sam dom znaleźliśmy na jednym ze zdjęć zrobionych przeze mnie podczas spaceru.
Sama nie wiem, czy w naszej medycynie tradycyjnej oczyszczanie ma jakieś znaczenie. Na pewno w klimacie tropikalnym, gdzie częste są choroby spowodowane przez pasożyty, jest bardzo potrzebne.

A wieczorem zapakowałam się w autobus do Pitalito, by wczesnym rankiem ruszyć stamtąd do Florencii w departamencie Caqueta, gdzie miałam spędzić 5 dni.
Mój plecak był cięższy o kilogram paneli i parę gumiaków marki Venus, podobno ulubionej przez guerilleros, bo są wygodne i dość wysokie. Sprawdziły się doskonale przy przechodzeniu przez strumienie, ale o tym następnym razem.

środa, 8 października 2014

leci

czas jak szalony. Niedawno podrzucaliśmy sobie smakołyki z okazji Dnia Miłości i Przyjaźni, obchodzonego w Kolumbii 18 września (podobnie jak Dzień Matki i Ojca dla handlowców staje się miesiącem), a już w sklepach i instytucjach pojawiają się dekoracje na Halloween.

wolontariusze przyjeżdżają i odjeżdżają, czekam na swoją następczynię, kolejną Polkę. Mam bilet do Madrytu, szukam biletu do Warszawy.

W ostatniej chwili udało mi się spotkać z panią konsul, moją dawną wykładowczynią, która 18 października zdaje już placówkę. Od spotkania na pokazie "Wałęsy" próbowałyśmy się umówić na kawę, ale dopiero w sobotę porozmawiałyśmy chwilkę na jej spotkaniu pożegnalnym, zorganizowanym przez mieszkających w Bogocie Polaków. Wysłuchując opowieści na jej temat żałowałam, że nie skontaktowałam się z nią wcześniej - dziękowali jej zarówno pracownicy ambasady, jak i Indianie Wayuu i Indian z regionu Tierradentro, którzy ze łzami w oczach dziękowali jej za wsparcie projektów. Wiele osób wspominało jej gotowość do pomocy w każdej sytuacji, również pieniędzmi z własnej kieszeni.

Dzisiaj jeszcze spotkałyśmy się na kawie w ambasadzie, m.in. żeby porozmawiać o A. - Polaku odsiadującym wyrok za kradzież, którego poznałam podczas wizyt w więzieniu La Picota. Pani Mirce bardzo leży na sercu jego los i gdyby została dłużej w Bogocie, jestem pewna, że poruszyłaby niebo i ziemię, żeby mu pomóc. Tymczasem postaram się dostarczać jej jakichś nowin, rodzina bardzo stara się o kontakt i gotowa jest pomóc mu wrócić do Polski.

Z nowych miejsc pracowych - prosto z urlopu wpadłam w lepienie pierogów na bazar w Instytucie dla Dzieci Niewidomych. Pierogi wypadły nieco blado w konkurencji z tradycyjną kolumbijską świnią faszerowaną (lechona, nie lubię) czy tamalami (coś w rodzaju gołąbków gotowanych w liściu bananowca), ale sama impreza była bardzo fajna, dużo muzyki. Wreszcie zobaczyłam na żywo zespół vallenato dzieciaków z Instytutu, trochę nagrań jest na youtube, np. tu: https://www.youtube.com/watch?v=Sx9TuUI0GG4). Najładniejsze stanowisko miała profe Rosalba :-)









Wczoraj odwiedziliśmy też koszary wojskowe. Będziemy (znów, po pewnej przerwie) wspomagać projekt przygotowujący żołnierzy do wyjazdu na szkolenie językowe do Stanów Zjednoczonych, po którym sami będą nauczycielami. Ciężko powściągnąć ciekawość, i choć staram się nie wypytywać o trudne momenty ich służby, to już lokalizacja ich baz pozwala co nieco zgadnąć - jeden z żołnierzy przez ostatnich 12 lat odbywał służbę w departamencie Caqueta na południu kraju, w dużej części pokrytym puszczą amazońską. Był on w latach 90. jednym z ognisk walki z biznesem narkotykowym i FARC. Wciąż jeszcze widać tam dużo wojska, jest sporo patroli sprawdzających dokumenty podróżnych, a przydrożne billboardy nawołują guerilleros do złożenia broni.

a wcześniej byłam na urlopie, o czym będzie innym razem i pewnie w kilku częściach, bo był to urlop niezwykły.