poniedziałek, 30 grudnia 2013

Jose Mujica

czy w Polsce słyszeliśmy o prezydencie Urugwaju?
na informację o nim natrafiłam na facebooku jednej z wolontariuszek.

Jose Mujica jeździ starym Garbusem, mieszka w niewielkim domu na farmie, i 80 procent swojej prezydenckiej pensji przeznacza na projekty społeczne.

Zanim został prezydentem, był członkiem bojówki, rabującej banki i rozdającej pieniądze ubogim.

więcej o nim tutaj: http://www.theguardian.com/world/2013/dec/13/uruguay-president-jose-mujica

Okrzyknięty najbiedniejszym prezydentem świata, nie zgadza się na tę etykietę. Dlaczego?


niedziela, 29 grudnia 2013

leniwa niedziela

Leniwa niedziela w Bogocie. Świeci piękne słońce. Żegnam kolejną odjeżdżającą wolontariuszkę, pozostali ludzie klikają cichutko w klawiatury albo poszli gdzieś. Może stęsknieni amerykańskiego żarcia do Buffalo Wings, a może na Montserrate, raczej kolejką linową niż pieszo, bo wejście na 3000 m n.p.m. męczy, a widoki i tak te same. Czyli wspaniałe.

Miasto wyludnione, bogotanie albo jeszcze nie wrócili z weekendu świątecznego, albo spędzają niedzielę w gronie rodziny. W niedzielę restautacje czynne są krótko, a ulice puste. Jest trochę tak, jak za czasów mojego dzieciństwa. Niedziela jest niedzielą.

Mnie znów nie udało się wejść na basen, może jeszcze spróbuję. Nie udało się, bo na pobliski, bardzo ładny i kameralny basen można wejść tylko po opłaceniu przeraźliwie drogiego abonamentu miesięcznego.
Śpię dużo. 

Ale może jeszcze dzisiaj spróbuję wejść na inny basen.

Tymczasem obrazki z Bogoty. Znów kilka zaskoczeń. Fajne knajpki w Parque 93, pyszny deser w La Fabbrica i dekoracje świąteczne.





piątek, 20 grudnia 2013

Novena

Wszyscy wokół mówią o Bożym Narodzeniu. Bogota pięknie oświetlona, dzieci, z którymi pracuję, mają przedstawienia i imprezy świąteczne, wciąż im ktoś daje prezenty. A ja w ogóle nie czuję, ze to już tak blisko.
Może to dlatego, że chodzę w krótkim rękawku? I jestem daleko od domu... I natłok spraw.


Kolumbijczycy tymczasem świętują nowenę. To dziewięć dni, podczas których ludzie gromadzą się przy szopce, wspólnie czytają pismo święte, modlą się, śpiewają kolędy. Szopki bożonarodzeniowe są właściwie w każdym w domu, i my też mamy maleńką glinianą, prosto z targów rękodzieła. Stoi tuż obok świecznika chanukowego, który przyszłała mama jednej wolontariuszki.

Ale wracając do noweny, opowiadano mi, że ludzie odprawiają ją nawet w supermarkecie - w co wierzę, bo sama byłam świadkiem niedzielnej mszy w sklepie jednej z największych sieci.

Wczoraj brałam udział w nowenie w ośrodku fundacji Pequenos Heroes. Oprócz mieszkańców ośrodka przyszło też kilka zaprzyjaźnionych osób, byliśmy też my, wolontariusze.
Wśród rozgardiaszu zabaw dzieci nagle zapanowało skupienie, i choć nie wszystko rozumiałam, nastrój mi się udzielił. Wśród zebranych krążyła książeczka z czytaniami, każdy po kolei czytał na głos fragment. Potem śpiewaliśmy kolędy.

To była bardzo fajna chwila wyciszenia w moim bardzo nerwowym i napiętym tygodniu.

Myślę, że dla osób wierzących taka chwila przygotowania jest bardzo cenna.
I nawet dla takich niedowiarków, jak ja, był to rzadki czas na refleksję. Moi wolontariusze zresztą czuli to samo. 

A dzisiaj nowenę odprawiano też w Instytucie dla Dzieci Niewidomych.

Religijność Kolumbijczyków i to, jak mocno wiara jest obecna w ich życiu, ciągle daje mi do myślenia. Wielokrotnie żegnano mnie słowami "que Dios te bendiga" - "niech Bóg Ci błogosławi". Ludzie, których spotkała niesprawiedliwość, często opowiadając o zmartwieniach kończą konkluzją, że na pewno krzywda zostanie kiedyś wyrównana. Nikogo nie zastanawia obecność krzyży w miejscach publicznych.

Myślę, że wiara pomaga też ludziom tutaj dzielić się.

Ale o dzieleniu się może innym razem, bo jest to duży temat.


Czytanie noweny w Instytucie dla Dzieci Niewidomych


środa, 18 grudnia 2013

kocioł

no więc mamy w sumie 32 wolontariuszy i na nudę nie narzekam. Dzisiaj wtorek, a ja czuję się, jakby minął już co najmniej tydzień. Jest ciekawie.

Wczoraj pojechałam z wolontariuszami do instytutu dla dzieci niewidomych pokazać im, na czym będzie polegać ich praca - wybrali projekt zwany "construction". W tej chwili nic wprawdzie nie budujemy ani nie remontujemy, ale po remoncie nowej sypialni teren jest dość mocno zabałaganiony i właśnie to porządkujemy, żeby możba było zasiać trawę. Wczoraj razem z trójką Kanadyjczyków i Amerykaninem przerzucałam gruz i piach. Przy okazji udało nam się dokopać do zapomnianej ławki. Praca była zaskakująco fajna, dużo mimo wszystko pracuję głową i wysiłek fizyczny dał mi odpoczynek.

Ale mimo to wyszłam z instytutu zmartwiona. W niedzielę przywieziono tam sześćdziesięcioro nowych dzieci - zupełnie nie pasujących do profilu placówki, w większości starszych, widzących i część z poważnymi problemami umysłowymi.  Przypuszczam, że coś niedobrego stało się w ich dotychczasowej placówce, i w trybie kryzysowym je przeniesiono. Zgromadzono je na boisku szkolnym. Naszej pracy towarzyszyły ich krzyki... I "moje", i "nowe" dzieci były przestraszone, nauczyciele zmęczeni, po nocy spędzonej w ośrodku. Nie zapomnę widoku pani dyrektor, którą kojarzę głównie z oficjalnych spotkań, masującej kark i śpiewającej zdenerwowanej dziewczynce piosenkę.

Ponieważ dzisiaj miałam do dyspozycji grupę 14 Portorykańczyków, postanowiłam podzielić ich na pół. Połowę dałam do towarzystwa "moim" dzieciakom, które akurat miały zajęcia z wynajętymi przeze mnie (a dzięki Wam) edukatorami z Re-ciclo, a z drugą postanowiłam zaimprowizować coś dla "nowych".

Żeby jeszcze brakowało atrakcji, Rosa, nasza pani gotująca i sprzątająca, ma zwichniętą kostkę, stłuczony kręgosłup, i problemy rodzinne, więc nie przychodzi do pracy. Dzień zaczęłam więc smażeniem naleśników dla 16 osób. Z domu wyszłam o 7:30, zeby odebrać Portorykańczyków z drugiego mieszkania. Wynajęty dla grupy samochód się spóźnił. Po drodze zatrzymała nas policja, podobno kierowca nie miał jakiegoś papierka. Próbowałam pomóc, i chyba moje perswazje, że czekają na nas dzieci, sytuacja jest kryzysowa, a ja jestem cudzoziemką, odniosły skutek, miałam wrażenie, że twarz jednego z policjantów złagodniała. W końcu zostaliśmy wypuszczeni. Podobno kierowca nie zapłacił nawet łapówki.

Przyjechaliśmy mocno spóźnieni, ja zaczęłam szukać miejsca na warsztaty, dzielić ludzi na grupy, biegać po sklepach papierniczych, tłumaczyć, co mają robić osoby, które przyjechały porządkować teren i tak dalej. Z tego wszystkiego nawet nie wiem, jak poszły warsztaty dla "moich" dzieciaków. Nie przygotowałam nic dla "nowych" dzieci, bo już tak byłam wczoraj umęczona, że wolałam pójść na piwo ;-) Dzisiaj wystarczyły na szczęście papier i kredki - chyba i tak ważniejsze było, że ktoś przez chwilę pobył z tymi dzieciakami.
Grupa portorykańska okazała się bardzo fajna, złapali kontakt z "nowymi" dzieciakami, i chyba nawet żal im było wychodzić. Na dziedzińcu instytutu zjedliśmy kanapki, potem pojechaliśmy na targi  rękodzieła i było naprawdę super :) A Yaneth, jedna z "nowych" dziewczynek, która wczoraj próbowała nam pomagać w odgruzowywaniu, powiedziała, że jej się śniłam :-)

Teraz siedzę w domu. Dałam sobie wieczór dla siebie.
Przez chwilę kusiło mnie, żeby uprać skarpetki (nie mamy tutaj pralki), ale nie, jednak nie dzisiaj.... ;-)

poniedziałek, 16 grudnia 2013

czas

Kiedy M. była w Kolumbii, z niecierpliwością czekałam na jej posty i dziwiłam się, czemu pisze tak rzadko. Teraz już wiem.
Dzieje się tyle rzeczy, każdy dzień przynosi tyle wrażeń, że nie nadążam ze spisywaniem.
Chcę nudy!!

Kolumbia przygotowuje się do świąt. Oficjalnie okres świąteczny rozpoczął się 7 grudnia - w wigilię święta Niepokalanego Poczęcia, tzw. Dia de las Velitas, czyli dniem świeczek. Tego dnia Kolumbijczycy wystawiają na progach domów, parapetach i gdzie tylko mogą zapalone świeczki. My z kilkorgiem wolontariuszy pojechaliśmy do La Candelaria - takiej bogotańskiej starówki. Wieczór rozpoczął pokaz ogni sztucznych z najwyższego wieżowca w Bogocie. Było naprawdę pięknie :-)


 6 grudnia odwiedził mnie też M., kolega z Polski, który jest teraz na wolontariacie w Kartaginie. Zwiedzaliśmy Bogotę bardzo intensywnie, co było strasznie fajne, bo sama niekoniecznie bym się do tego zmobilizowała. Była to miła odmiana od San Cristobal Sur :-)



La Candelaria
La Candelaria


La Candelaria
La Candelaria


Portret z popiołu ze spalonego listu
Galeria sztuki Odeon
 
M. wyjechał w niedzielę, a dla mnie rozpoczął się bardzo intensywny czas - spotkań z szefową, księgowymi, ustaleń organizacyjnych, odbierania wolonariuszy z lotniska, pracy z dziećmi. Raczej nie zdarzało mi się kłaść spać przed 24. Trochę było stresowo, bo zachorowała R., która nam gotuje, sprząta a poza tym służy radą i dobrym słowem, i niestety zachowanie dwójki wolontariuszy było sprzeczne z zasadami domu.

Z fajnych rzeczy: byłam na imprezie z Małymi Bohaterami, czyli dziećmi chorymi na raka. Kiedy wchodziłam na boisko, gdzie się odbywała, wskoczyła na mnie kilkunastokilogramowa kula energii, krzycząc "Mi profe" ("Moja pani") - to Laura, którą już zaczęłam uczyć pisania i czytania. Lubię nasze lekcje :) Trochę pilnuję Laurę, żeby ćwiczyła pisanie literek, a trochę ćwiczymy czytanie na bajce o smoku, który wpadł do studni, a którego ryki zamieniały mleko w jogurt.

Z dziećmi niewidomymi wyklejaliśmy choinki - przy użyciu różnych rodzajów nasion. Całkiem ładnie to wyszło. Lubię patrzeć, jak dzieci pracują, jedne bardziej sprawne, inne potrzebują dużo czasu. Najbardziej ostatnio ujęła mnie Marlene, której fasolki kleiły się do paluszków zamiast to choinki, a mimo to przez ponad dwie godziny się nie poddawała. Przy mojej pomocy zrobiłyśmy całkiem fajną choinkę. Także Gustavo, dwumetrowy dryblas, który jest dość słaby manualnie z powodu napięcia mięśniowego, bardzo się cieszył z choinki, którą wykleiliśmy - do tego stopnia, że poszedł z nią na obiad.

Ciekawa jestem, jaki będzie następny tydzień.


czwartek, 5 grudnia 2013

roboty ręczne

Powoli poznaję dzieci, co pozwala mi na wymyślanie dla nich zajęć.

Z dzieciakami niewidomymi sprawa jest jasna - pracujemy węchem, dotykiem, słuchem. Więc chodzę tam  z dyktafonem, dzieciaki uwielbiają być nagrywane. Wczoraj lepiliśmy też aniołki z masy solnej - przyszliśmy do ośrodka z mąką i solą, masę przygotowywałam na miejscu. Dzieciaki krzyczały z radości, kiedy wsypywałam poszczególne składniki do miski, razem ugniataliśmy masę. Potem podzieliliśmy masę na 4 części - jedna pozostała w kolorze naturalnym, do pozostałych dodałam odpowiednio przyprawę żółtą, czerwoną (sądząc z etykiety obie o składzie dość sztucznym) i kakao. Dzieciaki najchętniej lepiły z masy kakaowej - bo pachniała najsmakowiciej :)

Lepienie aniołków to też była dla mnie fajna okazja do sprawdzenia, na ile sprawne są dzieciaki. Widać było, że niektórym sprawia trudność wyobrażenie sobie, co jest głową, co tułowiem. Ale to nie szkodzi, bo przecież właśnie się tego uczyliśmy :-) Jeden z chłopców natomiast fanastycznie naśladował ludzika ulepionego przez jednego z wolontariuszy. Zbadał najpierw ludzika palcami, a potem bardzo wiernie udało mu się go odtworzyć.
Lepienie aniołków

Z nowin z Instytutu - miałam zaszczyt uczestniczyć w zakonczeniu roku szkolnego i otwarciu nowej sypialni. Sypialnia powstała przy współudziale naszej fundacji - wsparliśmy ten projekt zarówno finansowo, jak i pracą wolontariuszy. Z okazji zakończenia roku szkolnego dzieciaki przygotowały popisy - wierszyki, piosenki, przedstawienie.
Dylan i Jonathan jako nieudaczni rabusie podczas przedstawienia
Nowa sypialnia w Instytucie
Byłam też dzisiaj w fundacji Pequenos Heores - Mali Bohaterzy. Fundacja opiekuje się grupą dzieci chorych na raka, których rodzice nie są w stanie się nimi wystarczająco zająć - wozić do lekarzy, na badania, towarzyszyć w szpitalu. Po prostu mieszkają zbyt daleko, albo ich sytuacja rodzinna i zawodowa na to nie pozwala. Fundacja zajmuje miły, przytulny domek, dzieci mają moc zabawek - ale nie mają towarzystwa. Przyglądam się dzieciakom i już wiem, że z trójką z nich (ośmiolatką, jedenastolatkiem i dziesięciolatką) mamy konkretną pracę do wykonania - nauczyć ich czytać i pisać. Dzieci mają na tym polu zaniedbania, głównie z powodu tego, że dużo czasu spędzały lub spędzają w szpitalach.

Dzisiaj zaczęłam już przygotowywać grunt z ośmioletnią Laurą. Kupiłam jej śliczną książeczkę o rolniku, który miał na farmie stado krów, owiec, kozę, kury, dwa psy i... smoka. Przeczytałyśmy ją dzisiaj z Laurą, najpierw czytałam ja, wodząc palcem po tekście, potem powtarzała to po mnie Laura. W ten sposób oswajam ją z tym, jak wyglądają słowa. Potem zaczniemy ćwiczenie ręki wzorkami - i mam nadzieję, że Laura będzie dzielnie robiła pracę domową. Mam też już podręcznik do nauki pisania - skorzystałam z podpowidzi Rosy :-) 

Poznaję też lepiej Vale, bardzo inteligentną dziewczynkę, której rak zaatakował skórę i oczy. Vale jest bardzo mądra i ma dużą wiedzę - jeszcze dwa lata temu mogła widzieć, teraz doskonale posługuje się braillem, uczy się też obsługi komputera przystosowanego do potrzeb osób niewidzących. Szukam dla niej książek - znalazłam dwa audiobooki, które mogą ją zainteresować, ale będę też szukać książek napisanych w braille'u.

Książki są tutaj diabelnie drogie,  więc bardzo serdecznie dziękuję moim darczyńcom - dzięki Wam mogę kupować książki i materiały do robót ręcznych.

Cały czas poznaję Bogotę, dzisiaj np. natrafiłam zupełnie przypadkiem na uliczkę sklepów z artykułami do zajęć plastycznych :-)
Zaczynam się czuć w Bogocie coraz bardziej swojsko, oczywiście nie tracąc rozsądku i zachowując ostrożność. Moją ulubioną okolicą jest San Cristobal Sur, gdzie mieści się Instytut dla Dzieci Niewidomych. Lubię tamtejszy chaos, sklepiki z masą zaskakujących rzeczy, empanady, collectivos (odrapane busiki).
San Cristobal Sur

Dziedziniec Instytutu

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Villa de Leyva

Znów minęło kilka dni, a ja nie nadążam z przerabianiem wrażeń. Więc może zacznę od końca: właśnie wróciłam z Villa de Leyva, cudnego miasteczka znajdującego się w odległości ok. 3h jazdy autobusem od Bogoty. Dostałam wolny weekend i skwapliwie go wykorzystałam :) Nie udało mi się wprawdzie dotrzeć na żaden ze szlaków w okolicy, ale poszłam na trzygodzinny spacer po okolicznych wzgórzach.

Villa de Leyva to taki kolumbijski Kazimierz, z bardzo zadbaną architekturą w stylu kolonialnym, właściwie trudno tam znaleźć brzydki dom. Jest położona bardzo malowniczo, wśród pięknych gór.
Atrakcji turystycznych jest tam moc, od muzeum skamielin, przez obserwatorium astronomiczne kultury Muisca, po przedziwny dom z gliny. Mnie udało się zaliczyć jedynie dom z gliny i muzeum Antonio Amador José de Nariño Bernardo del Casal - nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem całego nazwiska.

Antonio Nariño był jednym z przywódców ruchu niepodległościowego w Kolumbii w XIX w. Przetłumaczył na język hiszpański francuską Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, co mnie o tyle zaciekawiło, że wciąż zadziwia mnie, jak wielki wpływ na Amerykę Południową ma tzw. cywilizacja zachodnia. Staram się zaglądać do tego rodzaju muzeów, bo chciałabym choć trochę zrozumieć Kolumbię.

W muzeum Nariño niewiele się można jednak dowiedzieć o historii. Jest trochę eksponatów z czasów Narino, jak np. żarna do mielenia kakao czy utensylia kuchenne. Co ciekawe, przy jednej z gablot znalazłam informację, że rozwój miejscowej kuchni, będącej mieszanką składników i przepisów miejscowych (prym wiedzie tu kukurydza) oraz śródziemnomorskich (tu wymieniono głównie warzywa), miał wpływ na kształtowanie się tożsamości narodowej.

Villa de Leyva wygląda mniej więcej tak. Cudnie było.
 

Mieszkałam też w fantastycznym hostelu - Colombian Highlands (dzięki M. za wizytówkę ;-)  a sielankę dopełnił fakt, że w pokoju miałam przemiłą Austriaczkę, Szwajcarkę i Anglika, który był bardzo mało angielski. Fajnie spotkać Europejczyków po drodze ;-)