środa, 18 grudnia 2013

kocioł

no więc mamy w sumie 32 wolontariuszy i na nudę nie narzekam. Dzisiaj wtorek, a ja czuję się, jakby minął już co najmniej tydzień. Jest ciekawie.

Wczoraj pojechałam z wolontariuszami do instytutu dla dzieci niewidomych pokazać im, na czym będzie polegać ich praca - wybrali projekt zwany "construction". W tej chwili nic wprawdzie nie budujemy ani nie remontujemy, ale po remoncie nowej sypialni teren jest dość mocno zabałaganiony i właśnie to porządkujemy, żeby możba było zasiać trawę. Wczoraj razem z trójką Kanadyjczyków i Amerykaninem przerzucałam gruz i piach. Przy okazji udało nam się dokopać do zapomnianej ławki. Praca była zaskakująco fajna, dużo mimo wszystko pracuję głową i wysiłek fizyczny dał mi odpoczynek.

Ale mimo to wyszłam z instytutu zmartwiona. W niedzielę przywieziono tam sześćdziesięcioro nowych dzieci - zupełnie nie pasujących do profilu placówki, w większości starszych, widzących i część z poważnymi problemami umysłowymi.  Przypuszczam, że coś niedobrego stało się w ich dotychczasowej placówce, i w trybie kryzysowym je przeniesiono. Zgromadzono je na boisku szkolnym. Naszej pracy towarzyszyły ich krzyki... I "moje", i "nowe" dzieci były przestraszone, nauczyciele zmęczeni, po nocy spędzonej w ośrodku. Nie zapomnę widoku pani dyrektor, którą kojarzę głównie z oficjalnych spotkań, masującej kark i śpiewającej zdenerwowanej dziewczynce piosenkę.

Ponieważ dzisiaj miałam do dyspozycji grupę 14 Portorykańczyków, postanowiłam podzielić ich na pół. Połowę dałam do towarzystwa "moim" dzieciakom, które akurat miały zajęcia z wynajętymi przeze mnie (a dzięki Wam) edukatorami z Re-ciclo, a z drugą postanowiłam zaimprowizować coś dla "nowych".

Żeby jeszcze brakowało atrakcji, Rosa, nasza pani gotująca i sprzątająca, ma zwichniętą kostkę, stłuczony kręgosłup, i problemy rodzinne, więc nie przychodzi do pracy. Dzień zaczęłam więc smażeniem naleśników dla 16 osób. Z domu wyszłam o 7:30, zeby odebrać Portorykańczyków z drugiego mieszkania. Wynajęty dla grupy samochód się spóźnił. Po drodze zatrzymała nas policja, podobno kierowca nie miał jakiegoś papierka. Próbowałam pomóc, i chyba moje perswazje, że czekają na nas dzieci, sytuacja jest kryzysowa, a ja jestem cudzoziemką, odniosły skutek, miałam wrażenie, że twarz jednego z policjantów złagodniała. W końcu zostaliśmy wypuszczeni. Podobno kierowca nie zapłacił nawet łapówki.

Przyjechaliśmy mocno spóźnieni, ja zaczęłam szukać miejsca na warsztaty, dzielić ludzi na grupy, biegać po sklepach papierniczych, tłumaczyć, co mają robić osoby, które przyjechały porządkować teren i tak dalej. Z tego wszystkiego nawet nie wiem, jak poszły warsztaty dla "moich" dzieciaków. Nie przygotowałam nic dla "nowych" dzieci, bo już tak byłam wczoraj umęczona, że wolałam pójść na piwo ;-) Dzisiaj wystarczyły na szczęście papier i kredki - chyba i tak ważniejsze było, że ktoś przez chwilę pobył z tymi dzieciakami.
Grupa portorykańska okazała się bardzo fajna, złapali kontakt z "nowymi" dzieciakami, i chyba nawet żal im było wychodzić. Na dziedzińcu instytutu zjedliśmy kanapki, potem pojechaliśmy na targi  rękodzieła i było naprawdę super :) A Yaneth, jedna z "nowych" dziewczynek, która wczoraj próbowała nam pomagać w odgruzowywaniu, powiedziała, że jej się śniłam :-)

Teraz siedzę w domu. Dałam sobie wieczór dla siebie.
Przez chwilę kusiło mnie, żeby uprać skarpetki (nie mamy tutaj pralki), ale nie, jednak nie dzisiaj.... ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz