poniedziałek, 7 listopada 2011

Jedno oko na Maroko... Czyli Chile!

Rok 2008. Październik. Moje trzydzieste urodziny! 

Za sprawą Kartezjusza dostałam wspaniały prezent – możliwość podróży z biletem "stand by", czyli biletem, który kosztuje niewiele, ale nie daje możliwości rezerwacji miejsca w samolocie. Bilety tego rodzaju mogą kupować np. pracownicy linii lotniczych, zwykle dla siebie i towarzysza podróży. Bilet taki w praktyce oznacza, że nawet mając kartę pokładową, można nie zostać przyjętym na pokład, np. w przypadku overbookingu. Pasażer „stand by” wchodzi na pokład ostatni. 

Ponieważ już od jakiegoś czasu marzyła mi się Ameryka Południowa, wybór padł na Chile – bo tam akurat latały linie, w których pracowała Kartezjusz. Na podróż miałyśmy tylko dwa tygodnie, więc na wypadek, gdyby nie udało nam się w ciągu trzech dni wylecieć do Chile, jako rezerwowy kierunek wybrałyśmy Maroko. Nasze rozumowanie było proste – kierunek rezerwowy musi leżeć bliżej, ale fajnie, gdyby jednak leżał na innym kontynencie, no i warunki pogodowe powinny być zbliżone do tych, jakie miały panować na far away – żeby nie pakować zbyt wielu rzeczy. 

W dniu moich urodzin wyruszyłyśmy. Najpierw do Zurychu, gdzie miałyśmy się przesiąść w samolot do Santiago de Chile. Dla mnie była to wielka frajda – pierwsza tak daleka podróż, i to w dodatku – w nieznane. Nasze przygotowania były bardzo skromne – palcem na mapie w Empiku wytyczyłyśmy z trasę, jaką chciałyśmy pokonać tam, gdzie nas samolot wypluje. Ja skserowałam przewodnik po Maroku, Kartezjusz w ostatniej chwili kupiła Lonely Planet o Chile – w ramach lektury do samolotu. Dlatego gdy pierwszego wieczoru okazało się, że zostajemy jednak z braku miejsc wśród szwajcarskich scyzoryków – nie miało to dla mnie wielkiego znaczenia. Już byłam w trybie PODRÓŻ, z okiem szeroko otwartym, uszami na sztorc, i nosem węszącym PRZYGODĘ.

Pomachałyśmy jeszcze ostatnim pasażerom wsiadają na pokład samolotu i zaczęłyśmy zbierać się do wyjścia. Bardzo miły personel obsługi lotniska poradził nam, co zrobić, by zwiększyć szanse na wylot następnego dnia  i znalazł hotel w pobliżu lotniska. Wieczór spędziłyśmy pijąc szampana za moje zdrowie i za powodzenie podróży. Pełen lans, z czasów sprzed zawieruchy z kursem franka szwajcarskiego ;-)

Dzień w Zurychu był przepiękny – złota polska jesień, chciałoby się rzecz. Spacerowałyśmy, obserwowałyśmy ludzi grających w boule w parku. Ja, germanistka, co prawda niepraktykująca, ale jednak, normalnie nic nie rozumiałam, co do mnie mówili, oprócz "Spaetzle" i "Gruess Gott" - urlop, panie!

Wieczorem, hurraa! Przewodnik po Maroku wylądował w koszu na śmieci, a my siedziałyśmy na pokładzie samolotu, który juz za kilkanaście godzin miał wylądować w Santiago de Chile.
Mimo, że miałyśmy bilet na business class, usadowiono nas w klasie ekonomicznej. Klasa biznesowa ugościła nas jednak na koniec lotu – po międzylądowaniu w Sao Paulo zwolniły się miejsca, a my z miejsca stałyśmy się pupilkami załogi, która bardzo sympatycznie potraktowała koleżankę z firmy, wraz z jej towarzyszką podróży. 

W Chile wylądowałyśmy nad ranem, właściwie nie pamiętam już, o której, zresztą, różnica czasu, wiadomo, kto by się połapał :-) 

Świat tam, na drugiej półkuli natychmiast zaczął mnie zasysać. Nie wiem, czy sprawił to efekt Coriolisa, czy to, że słońce na półkuli południowej porusza się po nieboskłonie "od tyłu" - poczułam się rewelacyjnie. Jak detektyw Gadżet, Die Drei ???, Joachim Lis Detektyw Dyplomowany albo może... po prostu ja w Chile :-) Zrozumcie, nie byłam nigdy wcześniej w Chile, a jako dziecko chciałam być detektywem, więc mogłam się sobie pomylić z kimś innym, prawda?

I zadziały się rzeczy. O których w następnych odcinkach :-)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz