środa, 16 listopada 2011

Valpo, te amo (cz. 1)

Dzisiaj będzie o Valparaiso. W skrócie Valpo.

Valparaiso to miasto portowe.

Jest ruchliwe, tętniące życiem, chaotyczne.
Jest pełne studentów i artystów, świetnych kafejek i barów.
Jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pięknie położone na wzgórzach wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, porośniętych domkami obitymi kolorową blachą. I pełne niesamowitych murali, o których  ciekawie pisze Aleksandra Pluta na swoim blogu Mi Chile querido.

Valpo to miasto portowe, i może dlatego jest też miastem złodziei.

Valpo zaskoczyło nas, mnie i Kartezjusz, już na starcie, w osobie natrętnej naganiaczki. Dałyśmy się złapać.
Pierwszy hostel, do którego nas zaprowadziła, „tylko 5 minut pieszo stąd”, okazał się niewypałem. Następne południowoamerykańskie „5 minut stąd”, kiedy wściekłe na swoją naiwność już przestałyśmy się do siebie odzywać,  skapitulowałyśmy i zostałyśmy u Mario, mimo że hostel nie był niczym specjalnym.

Ale czasami rzeczy z pozoru nieciekawe mają drugie dno. 

Wyruszyłyśmy na spacer. Właściwie nie przypominam sobie, jakie zrobiło na mnie wrażenie. Pamięć nie zachowała zbyt wielu szczegółów.

Pospacerowałyśmy po porcie, potem poszłyśmy na targ w pobliżu. Okolica była już na pierwszy rzut oka nieco szemrana.

Na targu jedna z przekupek ostrzegała nas przed złodziejami, więc przystanęłyśmy, żeby schować zakupy Kartezjusz do plecaka.
Nagle usłyszałam wrzask Kartezjusz, niewiarygodnie głośny, jak na jej 50 kilo żywej wagi.
Spakowałam plecak, Kartezjusz już biegła, krzycząc „złodziej”. Dołączyłam do niej po angielsku. Tzn. krzyczałam po angielsku, a biegłam zwyczajnie, po ludzku.
Złodzieja oczywiście nie złapałyśmy, nawrzeszczałam za to na pierwszego lepszego faceta na ulicy, żądając, by oddał mi aparat.
Nasza pogoń była lekko absurdalna – nawet we dwie, niekoniecznie dałybyśmy sobie radę z rabusiem, choć Kartezjusz z żalem potem mówiła „szkoda, że go nie kopałam, może nie wyrwałby mi aparatu z ręki”.

Pamiętam, że ludzie na ulicy nie byli chętni pomóc nam w jakikolwiek sposób, oprócz mężczyzny, który wychylił się ze swego zakładu. Zaprosił nas do środka. Mimo szoku z powodu kradzieży, podobało mi się – był to zakład produkujący liny okrętowe, sieci rybackie i temu podobne rzeczy.
Mężczyzna był bardzo miły, wezwał policję, pozwolił nam zaczekać.
Trochę pogadaliśmy o życiu, ja się jemu kojarzyłam z jego córką, tylko „ona jest starsza” (miała tyle samo lat, co ja), on mi z ojcem, „tylko jest młodszy” (a rzeczywiście był w wieku mojego ojca).
Kiedy „skończył” nam się hiszpański (naprawdę niewiele wtedy potrafiłyśmy powiedzieć), przeszedł na płynny angielski – jak nam powiedział, przez kilka lat mieszkał w USA, pracował tam nawet na lotniskowcach. Być może dlatego osiedlił się potem w Valparaiso – żeby być blisko morza.

Policjanci zaprosili nas do okratowanej furgonetki, i zawieźli na komisariat. Potem zeznałam, co mogłam, panowie dodali trochę kolorytu, gdzie mój język giętki (hiszpański) nie dał rady powiedzieć wszystkiego. Trochę się też pośmialiśmy, kiedy pytana o wiek, odpowiedziałam „panna”.
Z komisariatu pamiętam jeszcze plakaty dotyczące przemocy w rodzinie i kobiecy krzyk – wyobraźnia podsuwała różne obrazy.
Oraz to, że strasznie chciałyśmy tam sobie zrobić zdjęcie - w końcu chyba na komisariacie by nam aparatu nie ukradli, hm? 

Źle się czułam tego dnia na ulicach Valparaiso. Ja, blondynka na ulicy, wokół same ciemne gęby. To który nas teraz okradnie?

Ale jednocześnie wiem, że w gruncie rzeczy miałyśmy dużo szczęścia. Straciłyśmy tylko aparat, i to tylko jeden ;-) Byłyśmy całe i zdrowe.
Błogosławieństwo bezdomnego nas chroniło.

No i zyskałam nauczkę :-)
Raczej uważam się za szczęściarę, którą Coś/Ktoś chroni (nidgy np. nie miałam złamanej ręki)
I w sumie dalej się za taką uważam - no bo w końcu to był tylko aparat, prawda?
Ale wiem już, że trzeba o siebie dbać. Słuchać, co mówią ludzie. Mieć oczy i uszy otwarte. I nie wystawiać się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo.
Zaufanie do świata jest super, ale nie może zastępować zdrowego rozsądku.

Chociaż z tym zdrowym rozsądkiem, to nie wiem...  ;-) będzie o tym jeszcze dalej :-)

Tymczasem kilka zdjęć dla wytrwałych :-) (zdjęcia moje, lub Kartezjusz, na szczęście jej aparat nie został skradziony). 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz